Ciekawostki Historyczne Marcellusa ;)

Miejsce codziennych dyskusji na wszelkie tematy.

Awatar użytkownika
IPL Michaś
Posty: 1205
Rejestracja: 02 lut 2006, 12:00
Lokalizacja: Starachowice

Ciekawostki Historyczne Marcellusa ;)

Postautor: IPL Michaś » 04 cze 2008, 10:14

jak wyżej :wink:

Awatar użytkownika
IPL Michaś
Posty: 1205
Rejestracja: 02 lut 2006, 12:00
Lokalizacja: Starachowice

Postautor: IPL Michaś » 04 cze 2008, 10:15

Kapitan Raginis

http://pl.youtube.com/watch?v=KBwwFsKTJGs
Kapitan Raginis urodził się 27.06.1908 w Dyneburgu na £otwie, ukończył Szkołę Podchorązych w Ostrowi Mazowieckiej, w 1939 w formie wyróznienia dostał awans na kapitana i został przeniesiony do Korpusu Ochrony Pogranicza na odcinek "Sarny". W ramach mobilizacji
dnia 2 września 1939 roku został mianowany dowódcą odcinka „Wizna” i został podporządkowany dowódcy twierdzy Osowiec podpułkownikowi Tadeuszowi Tabaczyńskiemu. Zadaniem Raginisa było zamknięcie przeprawy, na rzekach Narew i Biebrza, w granicach odcinka. W chwili objęcia dowodzenia Raginis dysponował następującymi siłami:
• 8 kompania strzelecka 135 pułku piechoty, wzmocniona plutonem ciężkich karabinów maszynowych – dowódca kapitan Schmidt
• 3 kompania ciężkich karabinów maszynowych batalionu fortecznego Osowiec – dowódca kapitan Władysław Raginis
• bateria artylerii pozycyjnej ( dwa plutony armat 76 mm) – dowódca porucznik Brykalski
• 136 rezerwowa kompania saperów
• pluton artylerii piechoty z 71 pułku piechoty
• pluton zwiadowców konnych 135 pułku piechoty
• pluton pionierów 71 pułku piechoty
£ączny stan osobowy wynosił 20 oficerów i 700 szeregowców, uzbrojonych w sześć dział lekkich, dwadzieścia cztery ciężkie karabiny maszynowe, osiemnaście ręcznych karabinów maszynowych, dwa karabiny przeciwpancerne.
Razem z dowódcą odcinka "Giełczyn", porucznikiem Stanisławem Brykalskim, powzieli wzajemną przysięgę, że żywi nie oddadzą powierzonej im pozycji.
Między 7 a 10 września na samotne oddziały pod dowództwem kapitana Raginisa wyszły cztery wielkie jednostki niemieckie z XIX Korpusu Pancernego pod dowództwem generała Heinza Guderiana - 20 Dywizja Zmotoryzowana, Brygada Froteczna Lotzen, oraz 3 i 10 Dywizja Pancerne, razem siły niemieckie liczyły około 42 000 żołnierzy, w tym ponad 1200 oficerów. Dywizje niemieckie posiadały następujące uzbrojenie: 350 czołgów, 108 haubic, 58 dział lekkich, 195 dział przeciwpancernych, 108 moździerzy, 188 granatników, 288 ciężkich karabinów maszynowych, 689 ręcznych karabinów maszynowych. Przewaga w ludziach wynosiła 60:1 na korzysc Niemców.
Kombinowany oddział kapuitana Raginisa bronił umocnień i tyłów całej armii polskiej pozbawiony łączności i pomocy własnego dowództwa między 7 a 10 września zatrzymując owe sześćdziesięciokrotnie przeważające siły niemieckie. Mimo przewagi Niemcy musieli wyrzynać załogę po zalodze, schron po schronie. Porucznik Stanisław Brykalski dopełnił swojej przysięgi 9 września, zginął na stanowisku bojowym, kiedy nie dało się więcej strzelać ze schronów, pozbawionych wentylacji i wyniesiono broń do okopów.
U Niemców rosła rycerska irytacja, którą obrazowo opisuje jeden z obrońców odcinka "Kurpiki" Kapitan Wacław Schmidt : „ Około godziny 15 straciłem pierwszy ckm i zostałem tak oślepiony, że straciłem wzrok. Do godziny 18 nieprzyjaciel uszkodził wszystką broń maszynową w obiekcie, raniąc ciężko mnie i pięciu szeregowców. Stan rannych w jednej zupełnie ciemnej izbie wśród stłoczonych dwudziestu sześciu ludzi stale się pogarszał, broni maszynowej już nie było… Zdecydowałem się poddać obiekt. Każdy żołnierz jak również i ranni, który wydostał się przez wyjście zapasowe został przez żołnierzy niemieckich dotkliwie skopany i pobity. Wychodząc przedostatni ze schronu dostałem postrzał w głowę z pistoletu. Następnie gdy straciłem świadomość, zostałem jak mi opowiadano skopany.”

10 wrzesnia koło południa generał Heinz Guderian miał ostatecznie dosyć. Zirytowany do granic wytrzymałości niemieckiego oficera postanowił zaszantażować polskiego dowódcę - albo ostatni schron na Strękowej Górze się podda, albo po zdobyciu schronu wszyscy obrońcy, cali i ranni, także ci wzięci wcześniej do niewoli zostaną rozstrzelani. Dał na to może nawet słowo honoru oficera wehrmachtu, kto wie.

I wtedy kapitan Raginis - wcześniej tego samego dnia ciężko ranny odłamkami pocisku artyleryjskiego w głowę i tułów - podejmuje decyzję.
CIęZKO RANNY KAPITAN RAGINIS PODEJMUJE DECYZJę

Ledwie widzę na oczy. Dym przegryza wszystko.
Straszny jest ten wrześniowy upał. Trzymam się zawleczki.
To metalowe kółeczko pozwala mi zrozumieć kolej rzeczy.

Idźcie już, chłopcy. Wy musicie przetrwać.
Ja w tym schronie zaczekam na lepsze czasy.
Idźcie już - ta cisza nie będzie trwać wiecznie
Tak ze panowie pamietajmy ze jesli niema 40 na jednego to niema mocnych na nas</span>[size=100][/size][color=#444444][/color][size=200]<span style="font-size: 18px; line-height: normal">[/size]

Awatar użytkownika
IPL Michaś
Posty: 1205
Rejestracja: 02 lut 2006, 12:00
Lokalizacja: Starachowice

Postautor: IPL Michaś » 04 cze 2008, 10:19

Polska Husaria


Europa już od końca XV wieku znajdowała się pod rosnącym wrażeniem broni palnej, wciąż udoskonalanej. Nasycano nią maksymalnie pole walki, przedkładając z przesadną siłę ognia nad wartość ruchu. Położyło to ostatecznie kres feudalnemu rycerstwu. W taktyce zachodniej podstawowym rodzajem wojska stawała się najemna, specjalnie szkolona piechota, wzrastała rola artylerii, a bardzo malała rola i znaczenie kawalerii.

Niccolo Machiavelli wcześnie przewidywał kryzys jazdy, pisał w 1518 r.:

"...Jest niewątpliwie rzeczą korzystną posiadać nieco kawalerii do pomocy piechocie. Nie wolno jej jednak traktować jako broni zasadniczej. Ma ona usprawiedliwione znaczenie przy okazji rozpoznawania przedpola, patrolowania dróg, pustoszenia nieprzyjacielskiego kraju, niepokojenia nieprzyjacielskich dowódców i odcinania mu dowozu żywności. W bitwach jednak, które rozstrzygać mają o losach narodów, jest ona raczej przeznaczona do wykorzystania powodzeń innych broni, aniżeli do wywalczania zwycięstwa..."

Równolegle z doskonaleniem broni palnej ukształtowały się w Europie w ciągu XVI wieku nowe rodzaje wojsk, nowe typy ugrupowań oddziałów i nowa taktyka.

Powszechnie zaczęto stosować różnorodne, często dosyć skomplikowane systemy walki ogniowej. Jeden z nich wyglądał następująco: żołnierze-strzelcy ustawieni byli w określoną liczbę szeregów, w czasie walki pierwszy szereg dawał salwę, potem odchodził do tyłu w celu przygotowania broni do następnej salwy. Odchodzenie do tyłu (wykonywane na równe sposoby) nazywano kontramarszem. Manewr ten powtarzały wszystkie następne szeregi. Pozwalało to zapewnić względną stałość i regularność ognia.

System ten szybko szybko znalazł zastosowanie również w zachodniej kawalerii jako tzw. karakol (franc. caracolle - ślimak). W jeździe miał on także różnorodne formy. Oprócz odpowiedników kontramarszu były też formy prostsze - specyficzne dla jazdy. Na przykład: trzy szeregi rajtarów podjeżdżały do nieprzyjaciela na odległość pewnego strzału pistoletowego i zajeżdżając w lewo strzelały z prawej ręki, po czym w miejscu zawracały w prawo i dawały ognia z lewej ręki, a następnie odchodziły do tyłu. ¯ołnierze tylnych szeregów - drugiego i trzeciego, mogli strzelać pomiędzy lukami, gdyż szyk był zazwyczaj luźny, z odstępami przynajmniej na długość konia. Po takim ogniowym napadzie podjeżdżały do nieprzyjaciela trzy następne szeregi.

Różne formy kontramarszu i karakolu nie zmieniały nigdy samej istoty walki, w której wszystko było dostosowane do maksymalnego wykorzystania ognia - podstawowego czynnika bojowego (w ujęciu całej ówczesnej sztuki wojennej Zachodu).

W końcu XVI wieku Jan Nassauski oraz Maurycy i Wilhelm Orańscy zorganizowali armię niderlandzką, która wkrótce stała się jedną z najlepszych w europie. Stworzyli oni stałe wojsko regularne opierając szyki piechoty na odpowiednio zmodernizowanych wzorach rzymskich. Książe Maurycy Orański upowszechnił rajtarię - nowy typ jazdy ciężkiej, walczącej głównie ogniem pistoletów końcu XVI wieku we Francji król Henryk IV wprowadził na większa skalę także jeszcze jeden nowy typ kawalerii - dragonie. Dragoni, uzbrojeni w szable i lekkie muszkiety, mieli za zadanie walkę głównie w szyku pieszym; była to właściwie piechota posadzona na konie w celu zwiększenia szybkości marszu.

Kawaleria zachodnia stała się wówczas rzeczywiście bronią pomocniczą, przestano powierzać jej zadania rozstrzygające.

Najbardziej charakterystyczną cechą ówczesnej armii zachodniej były potężne czworoboki piechoty, złożone z muszkieterów i pikinierów. Każdy regiment - oddział piechoty typu zachodniego, składał się zawsze z tych dwóch rodzajów żołnierzy. Muszkieterzy prowadzili walkę ogniową stosując różne formy kontramarszu, pikinierzy, uzbrojeni w spisy długości ok. 5 metrów oraz rapiery, stanowili osłonę przed atakiem jazdy. W momencie ataku jazdy na regiment pikinierzy skupiali się w ciasny szyk, wbijając końce swoich pik w ziemię przy prawej, do tyłu odsuniętej stopie i pochylali ostrza w kierunku nadbiegających koni nieprzyjacielskiej jazdy celując w ich piesi.

Takie, liczne regimenty piechoty, najeżone spisami, stanowiły prawdziwe żywe fortece niezmiernie trudne do rozbicia. Aby jazda mogła skutecznie wyeliminować z walki regiment piechoty, wolno, ale niepowstrzymanie posuwający się do przodu, musiała wytrzymać potężny ogień muszkietów narażając się ponadto na sterczące groty pik.

Rzeczpospolita, ze względu na rozległość swego terytorium, prowadziła wojny niemal wyłącznie kawalerią. Działająca na olbrzymich przestrzeniach kawaleria polska i litewska nie mogła liczyć na poważniejsze wsparcie nielicznej piechoty i słabej artylerii, a walczyła z nieprzyjacielem bardzo różnorodnym: lekką i ruchliwą jazdą jak Tatarzy i Wołosi, ciężką jazdą rajtarską oraz wyborową piechotą szwedzką, niemiecką, turecką. Nasza jazda narodowa musiała tedy posiadać różnorodne umiejętności: to uganiała się za lotnym i wszędobylskim Tatarzynem, to łamała żelazne czworoboki doskonałej piechoty. Dlatego kawaleria polska i litewska obok wielkiej lotności zmuszona była zdobyć się również na wielką siłę uderzeniową. Toteż kiedy nasza myśl wojskowa natrafiła na problem, który zaistniał na zachodzie: jak dostosować działania kawalerii do zmienionego przez upowszechnienie broni palnej pola walki, rozwiązała go w sposób zupełnie odmienny i, jak się okazało, doskonały.

Na wytworzenie się specyficznej polskiej taktyki bojowej wpłynął przede wszystkim fakt częstego stykania się ze wspaniałą kawalerią Wschodu - Tatarami, których zwalczyć było można tylko kawalerią. Uznano więc kawalerię za broń główną, której nic nie zdoła zepchnąć do rzędu broni pomocniczej. Wpłynęła na to też okoliczność, że zmagania walczących wojsk odbywały się często przy ogromnej głębokości frontu i na olbrzymich przestrzeniach stepowych.

Podstawy teoretyczne pod polską doktrynę położyli dwaj wielcy wodzowie: zwycięzca spod Obertyna - hetman Jan Tarnowski, i zwycięzca spod Byczyny - kanclerz Jan Zamoyski. Działania zaś kawalerii do doskonałości doprowadzili: Stanisław ¯ółkiewski, Jan Karol Chodkiewicz, Stanisław Koniecpolski, Stanisław Czarniecki i Jan Sobieski.

Dzięki samodzielnemu użyciu kawalerii jako broni głównej mogła ona rozwinąć w pełni jeden ze swych zasadniczych walorów - ruchliwość. Toteż szybkość, z jaką poruszały się wojska polskie, o wiele przewyższała znane wówczas normy na Zachodzie. Wodzowie nasi w XVI i XVII wieku wykazywali głębokie zrozumienie i wyczucie istoty walki konnej, dbając zawsze głównie o ruchliwość i manewrowość swoich wojsk.

W XVI, jak i w XVII wieku nie było żadnego schematu szykowania jazdy polskiej i litewskiej do bitwy. Taktyka polska tamtych czasów pozbawiona była wszelkiego szablonu i dostosowywała się każdorazowo do warunków chwili. Utrzymywała się wprawdzie tradycja "startego szyku polskiego" (tzw. stare urządzenie polskie), ale choć szyk ten był dość powszechnie znany, to jednak stosowano go tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy nie było żadnych powodów przemawiających przeciwko. Tak pojęty schemat nie mógł zaszkodzić. Wódz nie był nigdy krępowany formami i mógł każdorazowo użyć swych sił stosownie do terenu i okoliczności. Tarnowski w "Consilium rationis bellicae" zaleca nawet unikanie schematyzowania. Wielka zaleta braku schematu było trzymanie wrogów w nieświadomości, z jak uszykowanym wojskiem przyjdzie im walczyć. Sławni wodzowie Rzeczpospolitej swobodę taką umieli świetnie wykorzystać. Na przykładach wielkich, zwycięskich bitew ówczesnych można stwierdzić, że wojsko szykowali w takim miejscu i w taki sposób, aby mogło zachować pełną ruchliwość manewrową.

Z doktryna taktyczna szła w parze kawaleryjska doktryna organizacyjna. Powstały i ostatecznie się wyodrębniły różne rodzaje jazdy o ściśle określonych zadaniach taktycznych. Każdy rodzaj kawalerii miał specjalna rolę i bojowe przeznaczenie. Husarze stanowili silę uderzeniową. Zadaniem ich było przede wszystkim łamanie szeregów nieprzyjaciela w rozstrzygającej chwili bitwy. Spadali jak burza całym ciężarem swej masy i impetu, a skruszywszy w pierwszym starciu kopie walczyli na koncerze i szable. Jazda kozacka, jako kawaleria średnio uzbrojona, była odpowiednia zarówno do wykonania uderzenia (wsparcia), jak i do manewru, a także do służby rozpoznawczej i ubezpieczeniowej, a w razie potrzeby do harców. chorągwie lekkie (wołoskie, tatarskie, lisowczyków) nadawały się znakomicie do pełnienia służby rozpoznawczej, zdobywania języka i prowadzenia wojny podjazdowej; w bitwie one zwykle zaczynały walkę, a później realizowały głębokie obejścia na skrzydła i tyły nieprzyjaciela, wreszcie - niezrównane były w pościgu. W bitwie wszystkie rodzaje jazdy polskiej współdziałały ściśle ze sobą, a także z innymi formacjami, w myśl jednolitego planu, który tworzył wódz - hetman.

Polska kawaleria nie przyjęła nigdy jako zasady rajtarskiej taktyki karakolu. Zachowała białą broń, a walka konna wręcz była podstawą jej taktyki.

Jazda polska i litewska szykowały się do bitwy przeważnie w dwie lub trzy linie. Niemal nigdy nie atakowano bez drugiej linii. Pokazują nam to źródła ikonograficzne. Na niektórych obrazach i sztychach widać tych linii znacznie więcej: pod Kłuszynem (1610 r.) - pięć rzutów, pod ¯arnowcem (1656 r.) także pięć, a pod Warszawą (1656 r.() aż dwanaście. Jazdę formowano głęboko, albowiem przy płytkim uszykowaniu była mało odporna na uderzenia wroga na skrzydła.

Poszczególne linie szyków nie były ciągłe — wbrew temu co pisał Konstanty Górski w Historii jazdy polskiej. Stanowiły one przeważnie luźny łańcuch frontów przedzielonych znacznymi lukami. Pomiędzy chorągwiami zostawiano najczęściej odstępy na długość frontu chorągwi. Front staropolskiej chorągwi liczył (w jednej linii) do 50 koni. Jeżeli przyjmiemy, że przy maksymalnym ścieśnieniu w boju w momencie starcia z wrogiem husarz zajmował przestrzeń wynoszącą około 1,5 metra, to front chorągwi jazdy, w tym także i roty husarskiej, wynosił mniej więcej 75 metrów.

Luźne łańcuchy chorągwi jazdy polskiej ustawiały się przeważnie w szyku przypominającym szachownicę. ¦wiadectwem tego są źródła ikonograficzne, mówią o tym także między innymi artykuły wojskowe Floriana Zebrzydowskiego, pochodzące z połowy XVI wieku. Stosując szyk w szachownicę Polacy ustawiali chorągwie kozackie na zmianę z husarskimi. Wówczas husarze stawali w pierwszej linii, a kozacy w dalszych. Tak uszykowana jazda uderzała między innymi pod Gniewem w 1626 r., ¯arnowem w 1655 r.. Warszawą w 1656 r., pod Połonką i nad rzeką Basią w 1660 r.

Umieszczanie husarzy w pierwszej linii, a kozaków w dwóch następnych, pozwalało uderzać na przemian raz kopią, raz ogniem. Wykorzystywano w ten sposób wszystkie walory jazdy: impet uderzenia na białą broń i nagłe napady ogniowe. W okolicznościach specjalnych, gdy być może liczono się z niepowodzeniem pierwszego uderzenia, kozacy szli pierwsi. Na przykład pod Bołchowem w 1611 r. kozacy szarżowali w pierwszym rzucie, a husarze ,,w posiłku". „...Nie wytrzymali [przeciwnicy — przypis autora] naszym i podali tył, a nasi też na nich wsiedli dobrze. Posiłek leż husarski i on trzeci hufiec tuż za nimi w sprawie na przecwał następował tak, że gdy albo nasi słabiej poczęli, albo Moskwa poprawiać się chciała, co zajrzeli kopii, to dalej uciekać musieli, a naszym co i też grzbietu pilnowali, serca przybywało, kiedy za sobą posiłek widzieli".

W towarzyskiej organizacji husarii widać wyraźnie pozostałość średniowiecznych pocztów rycerskich.

Poczet towarzyski w husarii stanowił najmniejszą jednostkę organizacyjną, szkoleniową, gospodarczą i bojową. Organizacyjnie poczet husarski, złożony z towarzysza i jego pocztowych, był odpowiednikiem taktycznym dzisiejszej drużyny. Towarzysz był dowódcą, a pocztowi — podporządkowanymi mu szeregowymi żołnierzami.

Poczet, w celu lepszego wyjaśnienia jego funkcjonowania, można przyrównać do dobrego warsztatu rzemieślniczego. Towarzysz (husarski ,,mistrz") szkolił pocztowych („czeladników") i niektórych ciurów („uczniów"). Ci ostatni przyuczali się do żołnierskiego zawodu, aby z czasem ewentualnie zostać pocztowymi.

Gdy chorągiew husarska szykowała się do bitwy, przeważnie na jej czele w pierwszym szeregu stawali towarzysze, a za nimi w szeregach pocztowi. Sprawa właściwie zorganizowanego pocztu była bardzo ważna, ponieważ husaria uderzała w szykach zwartych i w czasie bitwy pomagał każdy każdemu jak obecnie, a nie jak w średniowieczu, kiedy to rycerz w towarzystwie giermka i swoich sług walczył niemal zupełnie samodzielnie, bez współdziałania z innymi rycerzami. Dlatego bitwy średniowieczne przedstawiały zbiór wielu pojedynków rycerzy obu stron. Wtedy gdy husaria święciła swoje triumfy, na polach bitew walczyły kierowane masy wojsk, a wyspecjalizowane formacje stosowały różnorodne manewry i używały różnorakiej broni. Dlatego husarski poczet nie walczył już średniowiecznym systemem pojedynkowym, lecz występował jaku cząstka taktyczna w ramach chorągwi. W tym sensie poczet husarski stanowił jedynie przykład zachowanego z czasów średniowiecznych schematu organizacyjnego, odpowiednio przetworzonego w nowych warunkach walki.

Poczet husarski był doskonale zgrany, znakomicie współpracujący i rozumiejący się w boju, ze względu choćby na małą liczebność, dużą stabilność składu personalnego i znakomitą znajomość wzajemną jego członków. Uzbrojenie towarzyszy i pocztowych w husarii nie różniło się w zasadzie niczym, jeśli idzie o jego rodzaj i przeznaczenie. Z tego względu towarzysze i pocztowi husarscy mogli być używani na polu bitwy w identycznych rolach. Pocztowy i towarzysz jednako nacierali z kopią, a potem używali koncerza, szabli, pistoletów czy łuku. Gdy walczono w nietypowych dla husarii warunkach, na przykład w obronie taboru, towarzysze i pocztowi wspólnie odpierali wroga ogniem z muszkietów i pistoletów.

Wszelako pocztowi husarscy, poza walką z wrogiem, musieli w bitewnym zgiełku baczyć pilnie i odwracać ewentualne niebezpieczeństwa grożące towarzyszom. Był to bowiem główny cel i funkcja pocztowych, jaka im wypadała z podziału ról w ramach pocztu. Towarzysz, angażując pocztowych do ochrony własnego życia w czasie walki, dobierał ich starannie. Na tym polegało zasadnicze współdziałanie w ramach pocztu. Nie oznacza to jednak wcale, że nie śpieszyli sobie z pomocą w walce członkowie poszczególnych pocztów w ramach całej roty.

W całej jeździe polskiego autoramentu brak było pośredniego szczebla między pocztem i chorągwią. Zdarzające się w bitwach wypadki wyodrębniania także w ramach chorągwi husarskich mniejszych pododdziałów były raczej wyjątkowe; zawsze grupy te tworzone były ad hoc i wyłącznie do realizacji konkretnych w danej bitwie celów. Wobec tego przed walką zachodziła konieczność dość szczegółowego informowania przez naczelnego wodza wszystkich towarzyszy (jako dowódców pocztów) o planowanych sposobach rozstrzygnięcia bitwy, a także o szczegółowych zadaniach danej chorągwi. Przekazy źródłowe z epoki pozwalają twierdzić z całą stanowczością, że towarzysze byli szczegółowo informowani przed bitwą o planach i sposobach ich realizacji przez wodza. Tak było między innymi pod Kircholmem w 1605 r.

Tego specyficznego systemu dowodzenia nie można uznać za mankament. Przeciwnie — w istniejącej organizacji i strukturze wojsk Rzeczypospolitej, wobec stosowanych przez polskich hetmanów sposobów walki, fakt informowania o zamierzeniach i sposobach ich realizacji można jednoznacznie uznać za pozytywny. Wcześniejsze zapoznanie się z zamysłami wodza dawało żołnierzom możliwości wykazania inicjatywy w bitwie, a wysoki poziom wyszkolenia wojsk zezwalał wodzom na zaufanie tej inicjatywie i wyczuciu żołnierzy. Zapobiegało to częstokroć przypadkowemu bałaganowi lub panice, stwarzając jednocześnie możliwości stosowania tak ryzykownych forteli, jak na przykład symulacja ucieczki w czasie bitwy (upozorowanej ucieczki dokonano na przykład pod Kircholmem). Takie i temu podobne fortele były możliwe bez konieczności przekazywania wojsku w czasie bitwy każdorazowo szczegółowych rozkazów.

Husarię określa się jako jazdę przełamującą, najczęściej trzymaną w odwodzie do rozstrzygnięcia bitwy jednym uderzeniem na wprost, dokonywanym w cwale.

To słuszne, choć skrótowe, określenie podstawowego celu bojowego husarii nie oznacza, iż atak taki zawsze doprowadzał do rozbicia czy rozproszenia oddziału przeciwnika.

W wielu wypadkach, z powodu różnorakich przeszkód i trudności (na przykład szczególnie niekorzystnych warunków terenowych umocnionej pozycji wroga), husaria, aby osiągnąć sukces musiała kilkakrotnie atakować szarżą to samo ugrupowanie wroga w danej bitwie. Na przykład w bitwie pod Kłuszynem w 1610 r. niektóre chorągwie husarskie dopiero w dziesiątym ataku przełamały uporczywą obronę wroga. Przykłady można mnożyć. Być może, gdyby dokonano w tym aspekcie analizy statystycznej bitew stoczonych z udziałem husarii, okazałoby się, że więcej było ataków falowo powracających (jak umownie określimy owe ponawiane próby ataków przełamujących) niż od razu skutecznie przełamujących. Nie przesądza to wszelako o charakterze bojowym husarii jako odwodowej jazdy przełamującej. W żadnym razie nie można sugerować wniosku, iż skoro w bitwach zdarzały się często (może nawet przeważnie) falowo powracające ataki husarii, to były one typowe dla taktyki tej jazdy. Celem typowym bowiem każdego natarcia husarii w bitwie było zawsze przełamanie wroga uderzeniem czołowym w cwale. Nie zawsze, oczywiście, przełamanie mogło się udać za pierwszym razem; nieraz wobec uporczywej obrony ataki były ponawiane wielokrotnie.

Po udanym ataku przełamującym i całkowitym przebiciu się przez szeregi nieprzyjaciela zawracano konie i atakowano w odwrotnym kierunku.

Aby przełamujący atak husarii był skuteczny, musiało zaistnieć i jednocześnie zadziałać w bitwie wiele elementów.

Wykonanie skutecznej szarży zapewniały husarii: kopie, konie, umiejętności indywidualne żołnierzy i ich zgranie bojowe oraz taktyczne rozwiązanie ataku, polegające na sformowaniu najodpowiedniejszych w danych okolicznościach szyków. Szarżowała przecież husaria także na czworoboki piechoty składające się w części ze strzelców prowadzących ogień z muszkietów pod komendą dowódcy. Skuteczność ognia muszkieterskiego na polu bitwy była jednak ograniczona. Skomplikowany mechanizm samego muszkietu przedłużał czas ładowania broni do dwóch minut, nawet w tak znakomicie wyszkolonej piechocie, jak szwedzka Gustawa Adolfa, a muszkiety dawały przy strzale znaczny rozrzut. Mimo wszystko nacierająca husaria stanowiła duży, aczkolwiek szybko posuwający się cel. Szczególnie na ogień muszkietów narażone były konie atakującej jazdy. Rzadkością był jednak celny strzał z muszkietu w bitwie z odległości większej niż sto metrów. Pędząca zaś cwałem, z szybkością około 40 km na godzinę, chorągiew husarska przebywała ostatnie sto metrów dzielące ją od piechoty w czasie 9—10 sekund. Piechota mogła więc oddać do koni atakujących husarzy co najwyżej jedną skuteczną salwę. Musiał wszakże regiment pozostawić sobie czas na wykonanie bynajmniej nie prostego przefbrmowania — wysunięcia względnie ciasno uformowanych pikinierów, którzy mieli jeszcze wbić końce pik w ziemię. Druga salwa z kontramarszu była ryzykiem, ponieważ pikinierzy mogliby nie zdążyć zastawić czworoboku, a wtedy — w razie niezałamania się ataku husarii po salwach muszkietowych — los regimentu bywał zwykle przesądzony. Czworobok piechoty bez zasłony pikinierów musiał być natychmiast rozbity przez szarżującą husarię.

Ogień muszkietów bywał jednak dla husarskich rumaków groźny do tego stopnia, że hamował lub nawet zatrzymywał szarżę. Dlatego husaria W celu osłabienia skutków ognia muszkietowego stosowała w czasie szarży specjalne ewolucje, polegające najogólniej na ścieśnianiu i rozszerzaniu szyku.

Atak husarii wychodził w szyku luźnym. Najpierw podchodzono stępa na pozycje wyjściowe do ataku. W czasie bitwy cała jazda zawsze się starała, o ile to było możliwe, oszczędzać siły konia jadąc powoli podczas wszystkich przesunięć w celu należytego uszykowania, a także w czasie podejść do pozycji wyjściowych. Jeżeli nie zagrażał ogień nieprzyjaciela, przed szeregi przeciwnika podjeżdżano kłusem lub nawet stępa.

Jeżeli natomiast należało atakować z miejsca odkrytego, a nadto znajdującego się pod ogniem wroga, ruszano od razu szybko. Koniom husarskim, jak każdym nieźle ujeżdżonym koniom, nie był potrzebny żaden rozpęd. Mogły one z miejsca ruszyć galopem, a po kilkudziesięciu krokach przejść w cwał. W natarciu nie rozpuszczano jednak koni zbyt wcześnie, a dopiero tuż przed samą Unią wroga. Chodziło przecież o to, aby uderzyć z maksymalną prędkością na ugrupowanie przeciwnika, a nie zmęczyć zbytnio rumaków, które musiały potem jeszcze ciężko pracować niosąc husarzy w pościgu za nieprzyjacielem. Koń nawet pod znacznym ciężarem zdolny jest do bardzo szybkiego, ale krótkotrwałego biegu cwałem, który jednak męczy go niewspółmiernie bardziej niż zwykły galop. Ponadto niesłychanie trudno powodować rozpuszczonymi w cwale końmi i front szyku atakującej chorągwi łamałby się szybko, a chodziło przecież o możliwie jednoczesne ,,wejście" pierwszej linii husarzy w oddział nieprzyjaciela. Szarżująca husaria starała się zatem przechodzić w cwał najwyżej w odległości stu kroków przed linią wroga.

Do ataku wychodziła tedy nasza jazda w szyku luźnym, rozrzedzonym naturalnie w celu ograniczenia skutków broni palnej. Jednocześnie szyk taki zezwalał na znacznie łatwiejsze i szybkie zawrócenie ,,po koniu" (to jest zawrócenie koniem w miejscu) w razie oczywistego braku szans na sukces szarży. Przy zbliżeniu się do przeciwnika, gdy prowadzący szarżę ocenił, że broń wroga miała już ograniczone możliwości rażenia (na przykład zauważył cofnięcie się muszkieterów i wysuwanie pikinierów) i uznał, że istnieje szansa przełamania, rozkazywał husarzom ścieśnienie szyku. Wówczas skrzydła chorągwi zjeżdżały się, a front zwężał. Husarze porządkowali szyk wyrównując front, następnie zwiększali systematycznie tempo biegu — zależnie od tego, w jakiej odległości byli od wroga. Zwiększając tempo trzymali konie nie rozpuszczone, cały czas mając je — jak to się mówi — ,,w ręku".

Określenie ścieśnienia szyku husarzy w ostatniej fazie szarży jako atak ,,kolano w kolano", aczkolwiek spotykane w wielu tekstach źródłowych z epoki i opracowaniach, nie może być brane dosłownie. Symbolizuje ono raczej ideę — cel, a nie możliwość maksymalnego ścieśnienia. Bezspornie, uderzenie ścieśnionego szyku na linię wroga (szczególnie na regiment piechoty typu zachodniego) powiększało niesłychanie szansę powodzenia szarży. Nie wydaje się wszelako możliwe, aby najlepiej nawet wyszkolona i zgrana bojowo chorągiew husarska mogła się zdobyć na atak rzeczywiście w tak ciasnym szyku, jak wspomniany ,,strzemię w strzemię" — husarz obok husarza. Biorąc pod uwagę jedynie obiektywne trudności skupienia w jednej linii frontu, i to jeszcze w linii niemal idealnie prostej, około pięćdziesięciu jeźdźców pędzących galopem w cwał przechodzącym, a później już cwałem na pewnym odcinku — nie wydają się możliwe takie wyczyny jak atak ,,kolano w kolano". Tym bardziej że identycznego nawet pokroju i rasy konie nic galopują, a już w żadnym niemal wypadku nie cwałują w jednakowym tempie. Pominąć nadto nie można obiektywnych utrudnień ścieśnienia szyku, jak: nierówności terenowe czy ograniczone nieco możliwości powodowania koniem (na przykład konieczność uważania, aby me zajechać drogi sąsiadowi lub nie zepchnąć go po prostu). Nie sposób tedy przyjąć, że odstęp husarza od husarza w szyku podczas najsprawniej nawet przeprowadzonej szarży husarii galopem był mniejszy niż szerokość jednego konia. A i takie odstępy należy uznać za ogromny sukces bojowy i wyczyn zespołowy jazdy, wyczyn w praktyce zdarzający się co najwyżej w najlepszych, wysłużonych rotach husarskich w okresie świetności tej jazdy. Przeważnie odstępy były większe. Szarżująca zaś w takim szyku chorągiew husarska miała pełne szansę powodzenia — jeżeli, oczywiście, były spełnione inne niezbędne warunki.

Husarskie chorągwie imponowały jeszcze jednym kunsztem — potrafiły w trakcie ataku, w galopie, szeregi swoje (już skupione) ponownie rozluźniać. Komenda do rozluźniania szyków wydawana była przez dowodzącego chorągwią w szarży najczęściej w obliczu ponownego zagrożenia przez ogień nieprzyjacielski. Zawsze jednak w momencie dosięgania nieprzyjaciela husaria starała się atakować cwałem i w zwartych szeregach.

Ewolucje rozszerzania i zwężania szyków były stosowane przez husarzy w walce z różnymi przeciwnikami, nawet w walce z Tatarami nie używającymi broni palnej.

Niesłuszne jest mniemanie, że jazda wschodnia była jazdą prymitywnie walczącą i słabo uzbrojoną. Bywała przeciwnikiem dla polskich chorągwi jazdy ogromnie trudnym, choćby z tego względu, że walczyła także manewrem, atakowała w cwale, i to na świetnych koniach, a znajomość ewolucji kawaleryjskich opanowała znakomicie. Rozszerzenie szyków husarskich w trakcie ataku na Tatarów miało na celu osłabienie skutków ostrzału z łuków, w które jazda tatarska była powszechnie uzbrojona i których znakomicie i skutecznie używała. Atak na Tatarów broniących się ostrzałem z łuków mógł okazywać się dla husarii nieraz trudniejszy niż na inne wojska, jako że luk był bardziej szybkostrzelny niż jakakolwiek ówczesna broń palna (o czym szerzej pisaliśmy wcześniej). Zatem dopiero w bardzo malej odległości od szyjącej z luków jazdy tatarskiej mogła rota husarska ścieśniać szeregi, aby uderzyć zwartą masą. Tym bardziej że jazda tatarska potrafiła używać skutecznie swych łuków nawet w ucieczce, prawdziwej lub symulowanej. Oczywiście (dodajmy) do złamania ćmy lekkiej jazdy tatarskiej nie było potrzebne aż tak maksymalne zwarcie szeregów, jak przy ataku na wyborowe regimenty piechoty zachodniej.

Z wielu źródłowych opisów bitew z udziałem husarii wynika, że nasza skrzydlata jazda znakomicie potrafiła wykonywać różne zwroty w ogniu bitewnym, uzyskując tym samym wysoki stopień manewrowości, a zatem i ogólnej bojowej skuteczności. Wiadomo o wykonywaniu przez roty husarskie zwrotów nie tylko „po koniu" (indywidualnie koniem w miejscu), ale także zajazdem całej chorągwi na półkole. Wynika to między innymi z następującego fragmentu pamiętnika Maskiewicza: ,,... Kiedy kazano było ustępować, chorągiew ks. [Janusza — przyp. aut.] Poryckiego że na czele samym stała, kiedy już kazano umykać po trosze ku domowi. Kowalski co chorągiew nosił, acz był serca wielkiego, choć statury małej, ale że nie był eksperient, co miał w miejscu jak stal konia obrócić głowę, gdzie zad, i tak każdy i towarzysz, i pachołek miał czynić, że szeregi zadnie iść do nieprzyjaciela miały, a przednie na zadzie z chorągwią, to on z szeregiem nawrócił z wszystkimi nazad, w oczach pierzchającego nieprzyjaciela, który wielkie serce stąd wziąwszy, rozumiejąc, że uchodzim, wszystkim tłumem pocisnął się za nami..."

Husaria była jazdą niesłychanie wszechstronną bojowo, rzec można niemal uniwersalną w swoich czasach. Jednocześnie była jazdą specyficzną, wyspecjalizowaną do pewnych celów bojowych: do wykonywania przełamujących ataków. Realizacji tego celu służyła głównie specyficzna broń husarzy, nie znana zupełnie innym rodzajom ówczesnej kawalerii — kopia husarska.

Celem najgłówniejszym szarży husarii z kopiami stało się 7, czasem przełamywanie czworoboków muszkietersko-pikinierskiej piechoty typu zachodniego, zatem oddziałów tej formacji, która w dobie fascynacji siłą ognia w Europie Zachodniej uznawana była za najgroźniejszy rodzaj wojska. Upraszczając nieco problem dla jasności powiedzieć można, iż kopia była skonstruowana tak, by husarze mogli pokonywać także wszechwładną broń palną (aczkolwiek nie była planowana i konstruowana w tym celu). Użycie zaś jej było tak znakomite, że faktycznie często kopia husarska zwyciężała muszkiet.

Kopia husarska była co najmniej tak długa, jak spisa pikinierska, a zwykle dłuższa. Husarze więc w natarciu na najeżone spisami regimenty piechoty dosięgali kopiami pikinierów i łamali ich szyki.

Podczas ataku husarz trzymał kopię poziomo — równolegle do ziemi, nieco tylko ku dołowi, zatem niemal prostopadle do stojącego celu — pikiniera. Dlatego w momencie starcia kopia zyskiwała na długości w stosunku do stojącej naprzeciw spisy, końcem wbitej w ziemię i trzymanej przez pikiniera pod znacznym kątem. Wcześniej zatem husarz mógł dosięgnąć atakowanego przez się pikiniera niźli ten jego. Natarcie husarii odbywało się w cwale, a dosłownie ułamki sekundy rozstrzygały o niesłychanie ważnym momencie — skutecznym, udanym ,,wejściu" husarii w czworobok piechoty. Dosięgnięty przez pędzącego z szybkością do 40 km na godzinę husarza stalowym grotem kopii piechur musiał paść i puścić pikę na pewno wcześniej, niż zdążył nią dotknąć piersi husarskiego rumaka.

W taki oto sposób, zaskakująco prosty i genialny, husaria rozwiązała problem rozbicia regimentów piechoty. Szarża cwałem w szyku, z pięciometrowym drzewcem kopii, ze stosowaniem podczas natarcia dodatkowych, Skomplikowanych ewolucji, była zadaniem niesłychanie trudnym. Mógł ją wykonać skutecznie tylko znakomity, specjalnie wyćwiczony kawalerzysta. Kopia musiała być krucha na tyle, aby obalając piechura (i to raczej pędem konia) nie szarpnąć husarza zbyt mocno przy zderzeniu i nie zwalić go z konia. Po zderzeniu grotu kopii z pikinierem, a zatem po jej skruszeniu, husarz swoją kopię natychmiast porzucał.

Piechura-pikiniera, posiadającego oprócz spisy stawianej przeciwko atakującej jeździe uzbrojenie ochronne (hełm kapalin i napierśnik), husarz najłatwiej mógł obalić dosięgając go (mimo spisy) grotem kopii nieco poniżej napierśnika — w okolice brzucha. Był to bowiem największy, nieosłonięty cel na ciele przeciwnika. Potwierdzenie tego znajdujemy w dokumencie z tamtej epoki, wierszu Wojciecha Rakowskie go, zamieszczonym w dziele Pobudka zacnym synom koronnym w 1620 r., który brzmi jak rymowany przepis instrukcji do posługiwania się kopią:

Tok też u siodła ma być uwiązany
Po prawej strome: w nim tryb zachowany
Ussarski: jakoż mieć kopiją w toku,
Trzeba lewego nie zakrywać boku,
Lecz ślozem siedzieć w potkaniu czyniącym,
Nic ma chlop dobry sobą być trwożącym;
Przez szyję końską składając kopiją,
Skoczyć: pod sobą lecącą bestyą
Zewrzeć ostrogą: masz ugodzić
w pępek nieprzyjaciela.

Z pewnością pildnier ugodzony przez cwałującego husarza nawet w pancerz napierśnika stalowym grotem kopii musiał zostać obalony i wyłączony z walki przynajmniej na jakiś czas, ale niewątpliwie korzystniej było trafić wroga w miejsce nieosłonięte, by wyeliminować go z walki całkowicie. Kopia husarska okazała się skuteczna w szarży nie tylko na regimenty piechoty muszkietersko-pikimerskicj, ale również na rajtarów, Turków, a nawet na baterie artylerii (na przykład w bitwie pod Trzcianą w roku 1629). W tych sytuacjach, inaczej niż przy ataku na pikinierów, kopie nie stanowiły warunku sine qua non udanej szarży. Jednakże husarze zazwyczaj uderzali kopiami w piersi wrogów, słusznie używając oręża, którym tak znakomicie władali, a którym mogli unicestwić lub wyeliminować z pola bitwy część nieprzyjaciół.

Dodajmy w tym miejscu, że szczególnie mało odporna na uderzenie husarii była zachodnioeuropejska jazda rajtarska. Wynikało to z diametralnie różnych, niemal przeciwstawnych celów taktycznych husarii i rajtarii. Bez wsparcia piechoty rajtarzy, siedzący na ciężkich koniach, byli — po użyciu swej broni palnej — prawie całkowicie bezsilni wobec szarżujących z kopiami husarzy.

Najmniej może przydatne były kopie w walce z lekką jazdą tatarską i husaria faktycznie ograniczyła ich użycie w tych starciach. W 1624 r. hetman Stanisław Koniecpolski szykując wyprawę przeciwko zagonom tatarskim na Podolu nakazywał husarskim chorągwiom stawiać się bez kopii, a z licznymi w miarę możliwości muszkietami i inną bronią palną. Stanisław Oświęcim w swoim diariuszu odnotował o bitwie z Tatarami pod Ochmatowem w 1644 r.: ,,...J. M. Hetman... kazał zaraz ... nastąpić Panu Gzarnieckiemu [Stefanowi — przyp. aut.] porucznikowi ... z kilką chorągwi usarskich, przez kopiej będących, którzy z taką furyą na nich napadali, że się im i obrócić nie dali..."

Szarżujący galopem na masy jazdy tatarskiej husarze zazwyczaj dobywali od razu koncerzy. Koncerze były, podobnie jak kopie, bronią osobliwą i specyficzną dla husarii. Najgłówniejszym celem bojowym husarskiego koncerza była walka z przeciwnikiem chronionym kolczugą. Takie przeznaczenie koncerza wynikało także z jego konstrukcji. Wykonany był zwykle ze znakomitej stali i miał bardzo ostro zakończony koniec. Cienki, ostry koniec koncerza skierowany przez atakującego liusarza w pierś przeciwnika ześlizgiwał się zawsze ze spojeń kolczugi i wchodził w najmniejsze nawet oka stalowych koszul. Wbijany dalej w pędzie koncerz rozrywał ochronę i dosięgał wroga.

Husarz używał koncerza także po skruszeniu kopii, gdy w bitwie było jeszcze dość „luźno", jako swego rodzaju drugiej kopii (lancy). Koncerze z powodzeniem zastępowały w bitwie lance i husarze rzadko rezygnowali z ich użycia.

W bitwie, po skruszeniu kopii lub po użyciu koncerzy, husarze chwytali za szable. Z chwilą dobycia szabel chorągiew husarska traciła swoją odrębność i specyfikę bojową, walcząc w zasadzie tak samo jak inne chorągwie jazdy polskiego autoramentu. Nie zawsze działo się to w końcowej fazie bitwy, kiedy przełamany i niemal rozbity nieprzyjaciel próbował zaledwie bronić się w większych lub mniejszych grupach, a bitwa, tocząc się w postaci poszczególnych pojedynków, nie wymagała ogólnego dowodzenia, działania chorągwi w masie jeźdźców, a także współdziałania ze sobą poszczególnych rot jazdy oraz innych formacji. Wprawdzie i w końcowej fazie bitwy błyskały i nieźle cięły szable husarzy, wszelako już w indywidualnych zazwyczaj starciach. Nas bardziej interesują w tym miejscu te okresy bitwy, kiedy nie była ona jeszcze ostatecznie rozstrzygnięta, a husaria używała szabel walcząc jako masa jeźdźców. Husarze starali się w takich wypadkach ciąć wroga nie związując na dłużej swoich szabel z bronią nieprzyjaciół, aby możliwie szybko posuwać się do przodu. W ataku bowiem husarskich chorągwi nawet z szablami w ręku chodziło przede wszystkim o przejechanie po oddziale nieprzyjacielskim, a nie wyłącznie o to, aby w danym momencie zlikwidować jak najwięcej wrogów. Chorągwie husarskie, walcząc w takich sytuacjach podobnie jak inne roty jazdy polskiego autoramentu, działały na polu bitwy jako grupa spełniająca samą swoją masą manewrową określone zadania, realizowane zgodnie z ogólnym planem wodza. Związanie się w seriach pojedynków przeszkadzałoby, a nawet wprost uniemożliwiało wykonanie zamierzeń wodza. Po to zaś, aby przejechać po wrogu w możliwie szybkim tempie, przeważnie nie stosowano fechtunku pojedynkowego, lecz specyficzne dla kawalerii cięcia i odbicia.

Taki atak husarii można dla jasności porównać z szarżami kawaleryjskimi z czasów na przykład pierwszej wojny światowej. Pewne zresztą cechy koni wojskowych i walczących na nich jeźdźców pozostawały w różnych okresach historycznych niezmienne, wyznaczając rarazem niektóre jednakowe funkcje taktyczne w dobrych jazdach różnych epok. Można tedy mówić o niektórych wspólnych celach taktycznych każdej dobrej kawalerii, i to zarówno w odniesieniu do husarii lub pancernych Rzeczypospolitej w XVII wieku, jak i w odniesieniu do ułanów Księstwa Warszawskiego czy II Rzeczypospolitej.

We wszystkich pułkach kawalerii II Rzeczypospolitej do 1939 r. szkolono żołnierzy w kilku podstawowych cięciach szablami, ćwicząc na tzw. łozach i gomułach. Należy przypuszczać, że podobnie cięli wroga husarze atakując z szablami w dłoniach; mogli jedynie robić to znacznie lepiej stosując więcej różnorodnych cięć i odbić, ponieważ byli zawodowymi wojskowymi, a nie poborową armią.

Podkreślenia wymaga konieczność współdziałania bojowego husarzy w ramach pocztu, a także poszczególnych husarzy walczących w jednej linii. Tempo ataku było duże, musiało być możliwie największe. Husaria zawsze starała się uderzyć w cwale, również wtedy, gdy atakowała z szablami w rękach. Po zetknięciu się z pierwszymi liniami wroga tempo oczywiście malało, cwał przechodził w galop, a nawet nieraz w kłus. Zawsze jednak w celu przejechania przez wroga rota parła naprzód możliwie szybko. Współdziałanie husarzy w czasie ataku z szablami w ręku polegać mogło między innymi na tym, iż jadący w pierwszej linii odbijał swoją szablą wyłącznie cios wroga i nie zadając sam ciosu parł konia wprzód, a tuż za nim jadący husarz „kończył" wroga.

Możliwość pełnego wykorzystania husarii w ataku z szablami na każdego przeciwnika, tak samo jak każdej innej jazdy polskiego autoramentu, jest kolejnym jej walorem — dowodem uniwersalności.

Równie skutecznie działać mogli husarze w pogoni za nieprzyjacielem. Dzięki wyjątkowym przymiotom swych koni mogli gonić wroga zaraz po bitwie, choć pozostawali W ciężkich napierśnikach. Ciężar uzbrojenia ochronnego niwelowała większa niechybnie dzielność koni husarskich. Dlatego nawet w pogoni szli husarze W zawody z pancernymi i lekkimi znakami.

Wielką uniwersalność husarii scharakteryzował następująco Marian Czapski w Historii konia: „Usarz stał pośrodku między ciężkim a lekkim jeźdźcem. W jego rynsztunku proporzec, jeden tylko, którego natarciu nic się oprzeć nie mogło, nadawał mu charakter ciężkiego jeźdźca, samo zaś uzbrojenie i przymioty konia, na którym siedział, lekkim mu być nie wzbraniały kawalerzystą. Jakoż w pogoni za przełamanym i uciekającym wrogiem nieraz ussaria swe kopie rzucała i lekkich chorągwi wyśmienicie obowiązek spełniała. Kiedy feldwersze, raj tary, kiryśniki i ^dragony ciężarem rynsztunku, doborem chłopa i wagą konia za tarany do łamania szyków używanemi byli, to ussarze chociaż lżejsi, niezłomnym szańcem proporców i natarczywem na wroga uderzeniem górę nad nimi w obowiązku taranów brać umieli, najściślejsze łamali szeregi, a do ucieczki zmuszonego wroga z wytrwałością porzuciwszy kopie gonili i w tej czynności lekkim znowu chorągwiom w niczem nie ustępowali. Jak las płynęły z proporcami ussarskie chorągwie, a w natarciu składano je naprzód i ruchomą drzewców palisadą łamano szyki nieprzyjacielskie".

Wydaje się, że w tym barwnym opisie udało się Gzapskiemu bardzo zręcznie podkreślić zasadnicze cechy i walory husarii.

Husarze przyjęli i zastosowali najlepsze wzorce techniki i taktyki wojskowej Zachodu i Wschodu. Dzięki temu wobec każdego wroga mieli jakiś element przewagi. Niemiecką piechotę i szwedzkich rajtarów pokonywali kopią, ruchliwością i manewrem. Tatarów miażdżyli ogromną przewagą uzbrojenia i niekiedy ogniem broni palnej. W taki sposób walcząca i tak uzbrojona jazda nic miała w okresie swej świetności równego sobie przeciwnika.

Na skuteczność ataku husarii składały się zawsze, bez względu na nieprzyjaciela: konie, broń, morale żołnierzy, wyszkolenie indywidualne husarzy, pocztu i całej roty. Najbardziej oczywista wydaje się niezmiernie wysoka indywidualna sprawność bojowa husarzy w okresie świetności tej jazdy. Każdy niemal szlachcic polski w końcu XVI i na początku XVII wieku wynosił z rodzinnego domu wysokie umiejętności jeździeckie, sztukę robienia szablą i celnego strzelania (a także obsługiwania) z każdej broni parnej od pistoletu i hakownicy do muszkietu włącznie. Obowiązujący powszechnie szlachtę w ówczesnej Rzeczypospolitej zwyczajowy model edukacyjny zmuszał każdą rodzinę do wyposażenia męskich potomków wszechstronnie w żołnierskie umiejętności. Stopniem ich opanowania młodzian szlachecki przewyższał zapewne cudzoziemskiego oficera. Nie tylko zresztą czysto wojskowe umiejętności musiał syn szlachecki sobie przyswoić. Obowiązywało ogólne wykształcenie renesansowe, zatem znajomość literatury, języków, dziejów własnych i obcych państw itp. Ogólne wykształcenie umysłowe wywierało znaczny (acz pośredni), pozytywny wpływ na siłę państwa, a zatem na stan jego wojskowości. D^i(;ki dość długo utrzymującemu się swoiście paramilitarnemu modelowi edukacji cały stan szlachecki miał nabyte w wysokim stopniu indywidualne umiejętności wojskowe. Nic też dziwnego, że jeszcze w 1654 r. pod Beresteczkiem nawet pospolite ruszenie szlacheckie dobrze w boju stawało.

O ćwiczeniach wojskowych w szlacheckich domach na przełomie XVI i XVII wieku pisał Szymon Starowolski: „...na każde święto młodzi gonitwy z kopijami do pierścienia od prawowali, z ruśnic do celu strzelali, pasowali się, przez płot wysoki i rów o zakład skakali i stąd też bywali z nich husarze dobrzy".

Preceptorami szlacheckich synów w wojskowo-jeździeckich sztukach byli najczęściej ,,emerytowani" żołnierze, znajdujący w zamian za naukę chleb łaskawy na stare lata.

Poziom wyszkolenia żołnierzy w zawodowych, nielicznych wojskach Rzeczypospolitej był bardzo wysoki, a przecież najlepszy materiał ludzki szedł do chorągwi husarskich, najczęściej po przesłużeniu jakiś czas w innych znakach jazdy narodowego autoramentu. Sebastian Cefali pisał w 1665 r.:

,,Husarze zasługują na szczególniejszą uwagę tak dla niezrównanego męstwa, jak też osobistej godności. Przedniejsza szlachta zaciąga się do tych chorągwi i zasłużeni oficerowie, którzy dowodzili kozakami lub w innych doborowych pułkach nie mają sobie za ujmę służyć jako prości żołnierze wusarzach..."

Nic zatem dziwnego, że husarze odznaczali się wyjątkowo wysokim poziomem wyszkolenia indywidualnego — nawet na tle wysokiego poziomu umiejętności militarnych całych wojsk narodowego zaciągu.

Czytelnik z powątpiewaniem, być może, przyjął wiarygodność wymagań stawianych husarzowi, aby w szarży cwałem na wroga celować w brzuch, ba, w pępek. Pamiętajmy jednak, że husaria była formacją zawodowego wojska znakomicie wyszkoloną indywidualnie i niesłychanie sprawną, a przyczynił się do tego, co tu już kilkakrotnie podkreślano, panujący w Rzeczypospolitej model obyczajowości, który narzucał całej szlachcie konieczność opanowania i stałego doskonalenia wielu sprawności fizycznych, będących zarazem umiejętnościami militarnymi. W Polsce długo jeszcze i pieczołowicie kultywowano obyczaje rycerskie, które w innych krajach Europy zarzucono z chwilą zniknięcia rycerzy z pól bitewnych. Wśród tychże w Polsce zachował się żywo także obyczaj mający szczególne znaczenie dla wyszkolenia husarzy: gonienie do pierścienia, czyli ćwiczenie celności w nacieraniu konno kopią. W drugiej połowie XVI i na początku XVII wieku turnieje w gonieniu do pierścienia odbywały się w Rzeczypospolitej częstokroć z okazji różnych uroczystości. Wielkiej zręczności w toczeniu koniem i władaniu kopią wymagały od uczestników konkursów specjalne, każdorazowo na nowo opracowywane regulaminy rozgrywania owych turniejów: ,,artykuły gonienia do pierścienia". Na przykład w czasie uroczystości weselnych Jana Zamoyskiego 9 stycznia 1578 r. na placu w Ujazdowie pod Warszawą odbył się turniej według reguł następujących: „Kto pierścień weźmie, za każdym razem napiszą mu razów 6, kto w górę krawędzi pierścienia uderzy — razów 3, kto w nadolny krawędź uderzy — razów dwa, kto w stronę pierścienia lewą, albo prawą — l raz. Kto drzewcem sznur przeniesie, na którym pierścień będzie wisiał, wszystkie razy traci... Komuby z strzemienia noga wypadła w biegu, traci wszystkie razy. Komuby kopia z rąk wypadła, albo się o ziemię ułamała, traci razy wszystkie i potem nic zgoła do gonionej nie ma".

Od tak wyszkolonej młodzieży szlacheckiej można było wymagać precyzyjnego w boju uderzenia, a husaria obowiązek ten była w stanie spełnić.

Poważne trudności nastręczało zapewne szkolenie i zgrywanie bojowe całej chorągwi husarskiej, tym bardziej że husarze posługiwali się w bitwie nieporęcznymi kopiami, a nadto stosowali w walce skomplikowane manewry i ewolucje, niejednokrotnie bardzo trudne, jak: zawracanie koniem w miejscu, rozrzedzanie i ścieśnianie szyków. Toteż we wszelkich traktatach i artykułach wojennych z XVI i XVII wieku zalecano rotmistrzom wykorzystywanie każdej wolnej chwili na ćwiczenie takich zwrotów. Pierwszy uczynił to Jan Tarnowski, następnie Zygmunt August w roku 1557; pisano o tym aż do końca XVII wieku.

Także z wielu listów zachowanych do dziś wynika, iż wodzowie polscy zalecali stale doskonalenie się w sprawności, nakazując wykorzystywanie każdej wolnej chwili dla ćwiczeń. ćwiczenia te były wszechstronne i różnorodne. Najpierw powinien był rotmistrz „...szabli ostrze, strzelby pewność, zbroje wyprawne, konie i wszystko pojedynkiem... opatrować; potem szeregami całą chorągiew ćwiczyć, kopije (jak do potrzeby w szyku stanąwszy) składać, obracać się po koniu..." Dodajmy tu, że konie wojskowe były specjalnie ujeżdżane, by temu zadaniu sprostać. Przebiegać musiały w galopie ścieżką długości 30 metrów i zawracać w wytyczonych z obu jej końców kołach o średnicy 3 metrów w ten sposób, by kopytem nie wystąpić za okrąg. Nazywano takie ujeżdżanie koni wyprawą przy ziemi albo po husarsku.

Od drugiej połowy XVII wieku poziom wyszkolenia bojowego husarzy się obniżał. Dlatego Fredro w dziele O porządku wojennym postulował, aby husaria odbywała całą chorągwią ćwiczenia przynajmniej raz na miesiąc: ,,I... Każdy rotmistrz obecny przy chorągwi, a w nieobecności porucznik albo namiestnik, w każdy miesiąc po pierwszej niedzieli miesięcznej we wtorek rano tak w obozie, jako na stanowisku (ba, i w ciągnieniu, bo to nie przeszkodzi, chybaby niepogoda była, jednak nazajutrz albo trzeciego dnia toż powinni odprawić) ćwiczenia wojenne w pole wyjechawszy będzie odprawował..." Zalecał autor podział chorągwi do ćwiczeń na trzy części, podkreślając słusznie przydatność wyodrębniania takich pododdziałów także do boju, szczególnie przeciwko „...niemieckim kornetom, które krótkim szeregiem w tropie następują i dla tegoż najbardziej skrzydłami opasywać ich wkoło i znosić potrzeba..." Dowódcami tych trzech pododdziałów wyodrębnianych ad hoc w ćwiczeniach i w boju byli: rotmistrz, porucznik i chorąży albo bieglejsi towarzysze. W czasie ćwiczeń każda z grup przerabiała i przyswajała sobie wszystkie możliwe zwroty i manewry, aby umieć działać w każdym miejscu szyku. W tym celu zamieniając się miejscami wszystkie grupy zawsze ćwiczyły na zmianę natarcie środkiem i na oba skrzydła.

Szczególnie skrupulatnie ćwiczono chorągwie w różnorodnych sposobach zmiany szyków i frontów w czasie ruchu.

Tak wyćwiczona chorągiew husarska nawet w poważnych opałach nie dawała się rozerwać, a wobec ewentualnego niepowodzenia szybko i niejako automatycznie przechodziła znów do sprawy.




Tekst pochodzi z książki: Husaria ; J. Cichowski, A. Szuczyński

Mam nadzieje ze nikt nie odbierze tego jako spamu:D

Awatar użytkownika
Aron
Posty: 3005
Rejestracja: 06 kwie 2007, 12:00

Postautor: Aron » 04 cze 2008, 10:30

dobry tamat ,bardzo dobre artykuly

Awatar użytkownika
Marcellus
Posty: 435
Rejestracja: 11 kwie 2008, 12:00
Lokalizacja: Enns,Austria
Kontaktowanie:

Postautor: Marcellus » 04 cze 2008, 10:46

Bitwa pod Somosierra


W dniu 30 listopada 1808 roku 1 Pułk Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej 1er Régiment de chevau-légers (polonais) de la Garde Impériale, zdobył w ciągu ośmiu minut broniony przez armaty Hiszpańskie i 8000 tyś żołnierzy, wąwóz Somosierra na wysokości 1444 metrów, przy 300 metrowej różnicy wzniesień. Zdobycie wąwozu Somosierra otworzyło Cesarzowi Francuzów Napoléonowi Bonaparte drogę do Madrytu.
Największym wrogiem Francji od zawsze był Anglia. tak było zaKarolingów, Kapetyngów,Walezjuszy,Burbonów. W dniu 6 lipca 1808 roku, na tronie Hiszpańskich Burbonów zasiada Józef Bonaparte, Joseph Bonaparte. Był to kolejny krok Cesarza Francuzów do całkowitej blokady Anglii.Na tronie Neapolu zasiada 15 czerwca, szwagier cesarski Joachim Murat, marszałek Francji, książę Bergu.
Zaczym Józef Bonaparte przybył do Madrytu, wybuchło tam powstanienarodowe "Dos de Mayo". Generał Dupont przegrywa bitwę pod Bailén. W tej sytuacji Jozef Bonaparte 2 sierpnia ucieka z Madrytu. Na podbój Hiszpanii wyrusza Pan połowy ¦wiata Napoléon Bonaparte. Granice Francusko -Hiszpańską przekracza 30 października 1808 roku. Jego celem jest zdobycie Madrytu i rozprawienie się z powstaniem ludowym. Cesarz postanawia ominąć trakt Valadolid- Segovie. Jego armia maszeruje krótszą drogą przez Lerme i Arande. Krótsza ale górzysta, trudna do prowadzenia armat. Po drodze w górach Ayllon jest przełęcz Somosierra, łącząca się z Guadarrama. Przełęcz jest ufortyfikowana przez hiszpańskiego generała Benito San Juana. Hiszpan z przełęczy buduje, tworzy naturalną twierdzę. Na odcinku około 2500 metrów wąskiej krętej drogi, generał Benito San Juan, ustawia szesnaście dział po cztery na każdym stanowisku. Po bokach wzgórz miedzy kamiennymi płotkami, które stanowią naturalne zapory przeciw usuwaniu ziemi obsadza je być może 8000 tysiącami żołnierzy, może źle wyszkolonych, ale sprawnie poruszających się w górach. Potrafiących doskonale strzelać. Strzelanie to ich normalne zajecie. Wielu wybitnych historyków i kronikarzy polskich i francuskich brało się za ten bardzo nośny temat ale niemal każdy opis jest inny. Francuzi byli gotowi za swym cesarzem przypisać zwycięską szarże armii francuskiej. Rankiem 30 listopada Cesarz wydał rozkaz do szturmu. Ruszyły Trzy pułki piechoty, szaserzy oraz francuscy strzelcy konni, Kiedy piechota się podniosła została zasypana gradem kul z armat ustawionych w wąskiej na cztery armaty przełęczy i bocznych umocnień dokonanych przez Hiszpanów. Francuzi nie byli w stanie ustawić swoich armat na wprost przełęczy, Mówmy Francuzom i światu prawdę. Piechota francuska w popłochu się wycofała. Cesarz zdenerwowany, jego piechota ginie ale się nie cofa. Wysyła generała kawalerii Louisa Pierre Montbruna / zginął pod Borodino / z rozkazem by na baterie uderzył polski szwadron służbowy, którym dowodził Jan Leon Kozietulski. Szwadron być może liczył 125 ludzi. Historycy polscy i francuscy, podają mylne informacje, jedni twierdzą, że szwadron Jana Kozietulskiego został wysłany na rozpoznanie terenu i umocnień bitwą, Jeżeli tak towarzyszu Cesarzu; co robił ppor. Andrzej Marcin Niegolewski na czele pół plutonu Wasilewskiego.. Moim zdaniem zdenerwowany Cesarz wysłał szwadron Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej pod Janem Kozietulskim aby zdobyć cześć drogi o której napisze General Józef Bonawentura Załuski :
Droga zwężona w tym wąwozie wiła się na pochyłości między skałami obsadzonymi piechotą, a na czterech jej zagięciach stało po cztery dział, które ją ostrzeliwały we wszystkich jej kierunkach".
Cesarz, człowiek, który wojnom się nie kłaniał, jest coraz bardziej zdenerwowany, wysyła z rozkazem zamiast adiutanta generała Montbruna, dowódca straży przedniej, by na wąwóz uderzył polski szwadron służbowy 1 Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej pod Janem Leonem Kozietulskim, który w tym czasie dowodzi w zastępstwie Ignacego Stokowskiego, Szefa szwadronu 1 Pułku Szwoleżerów- Lansjerów, barona Cesarstwa /1811 r /. Ignacy Stokowski jest jeszcze we Francji. Generał Montbrun, doswiadczony kawalerzysta, ośmiela się powiedzieć Cesarzowi, ze atak kawalerii jest szaleństwem. Opinie tę popiera, szef sztabu armii, Marszałek Cesarstwa Louis Alexandre Berthier, książę Neuchâtel i Wagram, diuk Valengin. Pierwszy Marszałek Cesarstwa, wyniesiony w 1804 roku. Zirytowany Cesarz syczy przez zęby : zostawcie to Polakom; Laissez faire aux Polonais. Rozkaz ponownie zawozi major Philippe Paul de Ségur / późniejszy historyk, kronikarz / Major Philippe Paul de Ségur dołącza do Szwoleżerów Niegolewskiego. Pózniejszy Baron Cesarstwa Naprzód; Vive l'empereur !!!. Polscy Szwoleżerowie ruszyli z podniesionymi szablami galopem; bo to droga do wolnej Polski; Vive l'empereur!!!. galop 125 pięciu jeźdźców był szalony. Hiszpanie nie trafiają. Ile minut do następnej baterii 2 aż 2. Szwadron nie zatrzymuje sie na moment. Padają pierwsi zabici, sa ranni. Pod Kozietulskim pada koń.Hiszpanie nie dążą z ładowaniem armat i karabinów. Przyszły Baron Cesarstwa Jan Leon Kozietulski, galopuje bez konia "per pedes apostolorum" Trzecia bateria ma dużo czasu wiec strzela celnie. Tu ginie wielu żołnierzy z porucznikiem Stefanem Krzyżanowskim,rotmistrzem Janem Nepomucenem Dziewanowskim, herbu Jastrzębiec, Piotra Krasińskiego który zastapił rannego Jana Kozietulskiego. Czwarta pnie sie do góry, prawie pionowo Szarża szwoleżerów straszliwym galopem prze do przodu Vive l'empereur!!!. Ci szaleni Polacy, mówi genenerał Benito San Juan. Był pewny, ze bronionego przez niego wąwozu człowiek nie pokona.
Hiszpanie giną od polskich szabel, nie dążą ładować, strzelać. Jestjeszcze czwarta bateria, Polacy nie wiedzą, że ostatnia. Tu szaleje porucznik Andrzej Marcin Niegolewski, Poznańczyk. Pada przygnieciony koniem. Polaków pozostaje garstka. Hiszpanów jeszcze tysiące. Chcą dobić rannego Niegolewskiego. Nie potrafią. Strzelają, przykładając karabin do głowy, cud. Niegolewski wciąż żyje, przeżyje. Czwarta bateria pada, Hiszpanie, uciekają, żołnierze hiszpańscy osłaniający wąwóz; około 8000 tysiecy. W czasie ataku na czwartą baterie zostaje ranny dowódca hiszpański generał Benito San Juan. Mimo ran ucieka do Talavery
Umierający Niegolewski mowi do nachylającego sie nad nim marszałka Francji, księcia Istrii, Jean-Baptiste Bessi&egrave;res szepcze:
"Monseigneur, umieram, oto armaty, które zdobyłem. Powiedz o tym cesarzowi! Vive l'empereur"
Tuż po bitwie Napoleon udekorował rannego Andrzeja Marcina Niegolewskiego krzyżem Legii Honorowej1 grudnia rozkazując płk. Krasińskiemu sformować (za polembitwy) pułk w szyk bojowy z dobytymi szablami. Gdy padła komenda "baczność", Napoleon zdjął kapelusz i zawołał: "Cześć najdzielniejszym z dzielnych! (fr. Honneur aux braves des braves!), po czym odbyła się defilada lekkokonnych, czemu przyglądała się cała gwardia cesarska wyrażając podziw dla Polaków, którymi dotąd raczej pogardzano. Wśród gwardzistów jął szerzyć się nawet swoisty "kult" lekkokonnych, skutkiem czego wiele późniejszych formacji Wielkiej Armii przyjmowało polskie mundury z charakterystycznymi rogatywkami i polskim krojem mundurów. Najbardziej znaną tego typu formacją był pułk lansjerów holenderskich, których mundury nie różniły się niczym (poza kolorem) od polskich. Znani byli jako "Czerwoni lansjerzy".
W dniu 2 grudnia w okolicach Madrytu, Cesarz podyktował treść 13 Biuletynu, oceniając bitwę wąwóz Somosierrę.Wychwalał Polaków . Ale główna role przyznał generała kawalerii Louisowi Pierre Montbrunovi i Majorowi Ségurowi Było to powszechnie praktykowane w stosunku do Polaków przez Napoleona.
Nie znamy dokładnej liczby zabitych ze szwadronu Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej pod Janem Kozietulskim. Ja przyjmuję na 50-60. Jest to norma zabitych w czasie wojen napoleońskich po stronie "Francuzów" Nie znamy dokładnej liczby zabitych, wziętych do niewoli Hiszpanów.

Awatar użytkownika
Marcellus
Posty: 435
Rejestracja: 11 kwie 2008, 12:00
Lokalizacja: Enns,Austria
Kontaktowanie:

Postautor: Marcellus » 23 cze 2008, 23:42

Geneza powstania i charakter chorągwi Lisowczyków



Powstanie tej specyficznej formacji lekkiej jazdy wiąże się z osobą Aleksandra Lisowskiego herbu Jeż, w trudnym dla Rzeczypospolitej okresie wojen moskiewskich. Sam Lisowski był postacią barwną i tacy sami byli jego podkomendni. W większości byli to najmłodsi synowie średniozamożnej szlachty nie mający szansy na odziedziczenie majątku po ojcu. Kariera wojskowa była więc dla nich jedyną możliwością utrzymania się. Warto jednak zauważyć, że wśród Lisowczyków byli również Niemcy, Kozacy i Tatarzy. Niejednolity był także skład społeczny tej formacji, poza szlachtą służyli w niej także zbiegli chłopi i mieszczanie. Funkcjonowanie oparte było na zasadach demokratycznych - żołnierze sami decydowali pod czyją komendą będą służyli. A co jest bardzo ważne czeladź musiała być sprawna tak jak żołnierze, bo było to wojsko chodzące tylko komunikiem bez taboru. To sprawiało, że byli ciężarem dla ludności, którą bez litości łupili - nie miało tu większego znaczenia czy przebywali w kraju wrogim czy też na ziemiach Rzeczypospolitej.

W tym drugim wypadku możemy ich usprawiedliwić - łupienie ludności własnego kraju wynikało z tego, że przez długie okresy czasu nie otrzymywali żołdu i sami wymierzali sobie sprawiedliwość.

Lisowski od sowich podkomendnych wymagał dyscypliny i bezwzględnego posłuszeństwa, tchórzostwo w obliczu wroga i nieuzasadnione grabieże były karane śmiercią.

1. Aleksander Józef Lisowski.

Lisowscy herbu Jeż wywodzili się z Prus Królewskich. W połowie XVI wieku czterej Lisowscy szukając chleba przenieśli się do Wielkiego Księstwa Litewskiego, gdzie chętnie przyjmowano ludzi przydatnych państwu i społeczeństwu: duchownych, żołnierzy, wszelkiego rodzaju urzędników, zresztą ludzi obojga płci.

Spośród Lisowskich żołnierzem byli: Jerzy, Krzysztof, Szczęsny, Jan, który ożenił się z pochodzącą z województwa nowogródzkiego panną Szumkówną.

Osiadł w województwie wileńskim. Gdzie miał dwie wsie: Krakoszyn i Wołki, co byłoby dużo, gdyby nie liczne potomstwo, 3 córki i 9 synów. Wśród nich Aleksander Józef.

Data narodzin przyszłego pułkownika nie jest znana. Zwykle uważa się, że nastąpiły około roku 1575, ale bardziej prawdopodobne jest, że pięć lat później, około 1580. Z listów pisanych po polsku, ze swobody, z jaką posługiwał się słowem, można wnioskować, że pobierał nauki, może nawet w Akademii Wileńskiej. Trudno ustalić, jakiego był wyznania, nie można bowiem brać za podstawę, że katolikiem nie był, nazwanie go przez żarliwego katolika, Jana Karola Chodkiewicza, człowiekiem bezbożnym może wskazywać.

Fakt, że Aleksander Józef Lisowski pochodził z wielodzietnej, średniozamożnej rodziny szlacheckiej, był znacznikiem jego dalszych losów. Jak wielu młodych ludzi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji musiał szukać chleba poza rodzinnym domem. Jak wielu mu podobnych poszedł drogą kariery zawodowego żołnierza, ale nie służącego w wojsku państwowym, często łamiąc prawo.

Służbę wojskową zaczął pod koniec XVI wieku w księstwach naddunajskich, w polskich oddziałach Michała Walecznego, w chorągwi kozackiej Jana Potockiego. Jednakże, kiedy doszło do konfliktu z Koroną, w polskich oddziałach Michała Walecznego doszło do rozłamu. Część przyłączyła się do wojsk Jana Zamoyskiego, część dochowała wierności księciu, a po jego śmierci przeszła na służbę turecką, o czym pisał po latach Jerzy Ossoliński: „Za panowania nieboszczyka Króla Jegomości [Zygmunta III] kilka tysięcy narodu naszego służywszy Michałowi hospodarowi, po jego śmierci przyjęli stipendia cesarza tureckiego”, inni wreszcie pozostali w służbie hospodarów, wspieranych przez chorągwie kwarciane, stacjonujące na ziemiach koronnych. Nie wiadomo, czy była wśród nich chorągiew Jana Potockiego.

Wiadomo jednak, że gdy w roku 1602 podjęto próbę przerzucenia kwarcianych do Inflant, wyraziła zgodę na to jedynie chorągiew Jana Karola Chodkiewicza, ale tylko dlatego, że służyli w niej ludzie bezpośrednio z nim związani. Tym którzy odmówili wypowiedziano służbę. Brak informacji, jaki był oddziału Aleksandra Józefa Lisowskiego, przestał jednak służyć pod rozkazami Jana Potockiego i znalazł się w chorągwi Szczęsnego Niewiarowskiego. Niesiecki za Starowolskim i Kojałowiczem podaje, że był już porucznikiem husarskim w chorągwi Szczęsnego Niewiarowskiego.

W inflantach znajdowały się dwie chorągwie Szczęsnego Niewairowskiego pierwsza kozacka, liczyła 50 koni przybyła pod Burtniki we wrześniu 1600 roku.

Skąd przeszła pod Parnawę i 7 stycznia, w składzie pułku Janusza Radziwiłła, wzięła udział w bitwie pod Kiesią.

Druga, licząca 150 koni, dotarła w czerwcu 1601 do obozu Krzysztofa Radziwiłła Pioruna, który oblegał Kokenhausen i 23 czerwca uczestniczyła w zwycięskim boju z przybyłymi na odsiecz oddziałami Karla Karlssona Gyllenhielma. Dysponowała ona znacznie silniejszym uzbrojeniem niż chorągwie kozackie, możliwe, że przezbroiła się w trakcie walk, „bo kopijniczo i zbrojno na koń wsiadają” zapisał 16 czerwca 1603 roku dowodzący wojskiem Jan Karol Chodkiewicz prosząc króla o przyznanie jej żołnierzom żołdu równego husarskiemu

Różnica była zaś istotna, żołd kozacki w roku 1601 wynosił bowiem 15 złotych na ćwierć, to jest okres równy 13 tygodniom, husarski - 20 złotych. Jesienią 1602 roku chorągwie wymusiły przejściowo podwyższenie zapłaty, ale różnica została zachowana: 25 i 30 złotych.

Można przyjąć, że prośba została spełniona, bo w marcu 1604 roku chorągiew, acz licząca teraz 100 koni, wymieniana jest wśród husarskich. To w niej zapewne służył Aleksander Józef Lisowski, jak podaje Niesiecki za Kojałowiczem i Starowolskim.

W grudniu 1604 roku, chorągwie służące w Inflantach, a nie otrzymując od dawna żołdu: husarska Szczęsnego Niewiarowskiego, husarska i kozacka Jana Piotra Sapiehy, kozacka Franciszka Kossakowskiego, wypowiedziały hetmanowi posłuszeństwo, zawiązały konfederację i odeszły z Inflant.

Nie tylko pozostawiły Inflanty na pastwę Szwedów, ale co gorsza stały się jeszcze postrachem dla swoich, łupiąc bez miłosierdzia północne tereny Litwy. Głównym sprawcą tych nieszczęść według Chodkiewicza miał być Aleksander Józef Lisowski, który miał już na swoim koncie podobne ekscesy.

Chodkiewicz potępiając rozumiał powody, które do tego doprowadziły. Nie znaczy to, że wybaczał Aleksandrowi Józefowi Lisowskiemu, który został skazany na banicję, choć nie wiadomo, kiedy i przez jaki sąd.

Będąc banitą Aleksander Józef Lisowski, przystał do jego uznanego przeciwnika, podczaszego litewskiego Janusza Radziwiłła. Tym samym znalazł się wśród protestujących przeciwko polityce króla, którzy 5 sierpnia 1606 roku zawiązali rokosz, pod przywództwem wojewody krakowskiego, Mikołaja Zebrzydowskiego.

Jego obecność nie wzbudzała sprzeciwu; czy zdziwienia, ale nie odegrał poważniejszej roli, bo skali Rzeczypospolitej był nikim, a rokosz nie był rewolucją, która mogła wynieść do góry ludzi nowych, uzdolnionych, czy nawet genialnych, choć ambitnych i bezwzględnych. Rokoszem mogli kierować tylko ludzie o uznanej pozycji. Wśród rokoszan dowodził chorągwią kozacką Janusza Radziwiłła, w której służyli tacy, jak on ludzie, ścigani przez prawo i nieskuteczny wymiar sprawiedliwości.

Kres ruchowi położyła bitwa pod Guzowem 5 lipca 1607 roku. Po klęsce guzowskiej Aleksander Józef Lisowski przeby6wał wraz z księciem Januszem Radziwiłłem w jego posiadłościach. 30 września 1607 roku pisał o tym do Zygmunta III kanclerz litewski Lew Sapieha, wspominając, że przebywał wówczas w okolicach Klecka.

Przed Aleksandrem Józefem Lisowskim przez związanie się z księciem Januszem Radziwiłłem otwierały się nowe możliwości, następował kres dotychczasowego życia. Będąc do niedawna sługą, zacznie stopniowo wyrastać na przywódcę.

Powstawały bowiem nowe warunki i możliwości, choć nie w Koronie i Litwie, ale w Moskwie, której rozwijający się dramat stwarzał szanse dla ludzi takich

jak Aleksander Józef Lisowski.

27 maja 1606 roku w Moskwie wybuchło powstanie przeciwko carowi Dymitrowi Samozwańcowi, rzekomemu synowi cara Iwana IV Groźnego. Dymitr i jego polscy sojusznicy zginęli. Jak wielu, do końca nie ustalono.

Rok później, w lipcu 1607 roku, w Starodubie zdarzył się cud - Dymitr zmartwychwstał. Według Samuela Maskiewicza, uczestnika wydarzeń, żołnierza i pamiętnikarza, o tym, że zaistniał przesądziła chęć wierzenia, że nie zginął.

Decydujący wpływ na ponowne objawienie się Dymitra miały: żądza władzy, chciwość, potrzeba sztandaru pod którym można by istnieć samemu.

Cudotwórcą okazał się jeden z sekretarzy Dymitra, Mikołaj Miechowiecki.,który: „Trafiwszy Moskala podobnego kompleksją nieboszczykowi, jął go promować (...) więc, że był chłop grubijan wielki, obyczajów brzydkich, bezpieczny w mowach plugawych, uczył go (...) akomodować się naszym przykładem". Jednakże wszyscy znający Dymitra kwestionowali tę opinię o podobieństwie. Stanisław ¯ółkiewski, chociaż nigdy nie widział drugiego Dymitra albo £żedymitra, jak go powszechnie nazywano, sam nie widział, ale miał relacje. Zapisał w więc pamiętniku, „... że jeśli w czym przypominał poprzednika, to w tym, że obaj byli ludźmi...”.

Wokół „cara" poczęli kupić się wszelkiego rodzaju moskiewscy oraz polscy i litewscy awanturnicy. Pojawili się więc między innymi Samuel Tyszkiewicz z ok. 700 jazdy i 200 piechoty, Walenty Walawski z 500 jazdy i 400 piechoty oraz Roman Różyński, który przyprowadził podobno pod 4000 żołnierzy. Nie zabrakło w tym gronie również Aleksandra Józefa Lisowskiego, który przybył z chorągwią jazdy. W połowie 1608 roku, przybył do obozu najwybitniejszy z ludzi polskiego i litewskiego otoczenia £żedymitra, starosta uświacki Jan Piotr Sapieha.

W tym czasie Aleksander Józef Lisowski wszedł w krąg ludzi Jana Piotra Sapiehy, z którym mógł się już spotkać w Mołdawii, a później w Inflantach. Jego pozycja znacznie wzrosła, dowodzi już nie chorągwią lecz pułkiem, którego liczebność oceniana jest na 3000 do 6000 ludzi. Czasem z osobna wymienia się chorągiew kozacką w sile 100 ludzi, jak można przypuszczać tę, z którą pułkownik przybył z Korony. Pozostali to ci, którzy przyłączyli się do niego już w Moskwie, Kozacy dońscy oraz dworianie moskiewscy.

Losy wojskowe i polityczne Aleksandra Józefa Lisowskiego wytyczał bieg wydarzeń na głównej scenie politycznej. W roku 1609 rzekomy Dymitr stał u szczytu potęgi. Jednakże „car” nie dostrzegał odległych celów, nie potrafił również wytyczyć dróg do nich wiodących. Jego główną siłą były polskie chorągwie, co z drugiej strony były jedną z przyczyn jego słabości. Ich obecność i postawa budziły opór i sprzeciw przeciw tuszyńskiemu władcy. Jesienią 1609 roku wojska prowadzone przez Zygmunta III uderzyły na Smoleńsk. W wydanym uniwersale król zapewnił, że idzie, aby przywrócić spokój. Gwarantował dotrzymanie praw społeczeństwa i cerkwi.

Wśród polskich oddziałów £żedymitra wkroczenie wojsk królewskich w granice Moskwy, wywołało sprzeciw. Wynikał on jednak nie z pobudek moralnych, lecz materialnych. Zawód żołnierza był niczym innym, jak „krwawą służbą" ,której warunki określała umowa wiążąca towarzysza z chorągwią, a tę z najemcą. Tuszyńcy obawiali się, że wkroczenie króla spowoduje, że £żedymitr nie wypłaci im zaległego żołdu. Wysłano zatem posłów do króla, którzy mieli domagać się jego powrotu do Polski.

Gdy żądanie zostało odrzucone, wśród Tuszyńców doszło do rozłamu. przeszła pod sztandary króla. Wśród nich znalazł się również Aleksander Józef Lisowski, którego nakłonił do tego Adam Tałwosz.

Jednakże znaczna część pozostała wierna nie £żedymitrowi, ale sobie. Nie łącząc się z wojskiem królewskim, broniła swego prawa, a raczej bezprawia do władzy, w tym do łupiestwa. Będąc w Ojczyźnie nikim, tu stawali się panami życia i śmierci mieszkańców wsi, miast i miasteczek. Kres ich politycznemu istnieniu położyło dopiero pokonanie pod Kłuszynem 4 lipca 1610 roku przez hetmana polnego koronnego Stanisława ¯ółkiewskiego wojsk Wasyla Szujskiego, oraz zawarty 27 sierpnia 1610 roku układ z bojarami i złożenie przez nich przysięgi na wierność obranemu carowi Władysławowi Wazie zapowiadały.

Aleksander Józef Lisowski zimą 1610 roku dotarł do Kaliazina, gdzie obległ go Michaił Skopin Szujski, który przeszedł do Siergiejewska, a 22 marca przybył do Moskwy, gdzie zmarł otruty 10 maja.

Pułkownik wiosną 1610 roku dotarł do Pskowa, gdzie został przyjęty życzliwie, być może w nadziei, że jako namiestnik-obrońca osłoni miasto przed innymi nieprzyjaciółmi, Szwedami i Moskwą, a stamtąd pociągnął do Połocka w którym nie pozostał długo. Ruszył ku Litwie. Zajął kilka miast i zamków pogranicza, wśród innych Zawołocze, które uczynił swoją siedzibą.

26 września 1611 roku zebrał się w Warszawie sejm, który wybaczył pułkownikowi dawne winy i uwolnił od kary. Widomym tego świadectwem jest konstytucja Zniesienie infamii z urodzonego Aleksandra Józefa Lisowskiego, mocą której, powołując się na zasługi pułkownika „z odważeniem kosztu niemałego i zdrowia swego pod ten czas ekspedycji... moskiewskiej oddane", skasowano ciążący na nim wyrok.

Służąc królowi, od którego otrzymał list przypowiedni, zapewne zgodnie ze zwyczajami, na zaciągnięcie 100 ludzi, pułkownik próbował zachować pewną niezależność. Za wszelką cenę unikał podporządkowania się rozkazom hetmana wielkiego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza. Hetman 28 sierpnia 1611 roku, a zatem przed sejmem, napisał, że pułkownik prowadząc 2000 ludzi idzie do obozu i dalej „raz się... rozkazaniem Jego Królewskiej Mości, raz towarzystwem niechętnym, które bez pieniędzy nie chce służyć ,,wymawia".

Możliwe, że Zygmunt III, ulegając sugestiom otoczenia i hetmana, chciał, aby Aleksander Józef Lisowski na czele jakiegoś znaczniejszego oddziału ruszył do Moskwy, nim nastąpią siły główne. Jednakże pułkownik ani w 1611 roku nie ruszył do Rosji, ani później, w roku 1612, kiedy do Moskwy ruszyli król i królewicz, nie uczestniczył w działaniach. Trwał natomiast w Zawołoczy, gdzie zaczął przekształcać się z żołnierza zagończyka w człowieka pogranicza. Teraz życie w siodle i z szablą w dłoni zamieniał na życie osiadłe, ale to i tak nie zwalniało od bycia w ciągłym pogotowiu.

Wyprawa królewska zakończyła się niepowodzeniem. Gdy idący zbliżyli się na odległość kilkudziesięciu kilometrów od stolicy, otrzymali wiadomość, że 3 listopada 1612 roku chorągwie, pozostawione w niej jeszcze w roku 1610 skapitulowały.

Brak pieniędzy w skarbie, będący głównym powodem słabości wojsk królewskich wykluczał kontynuowanie działań przeciwko Moskwie, a przede wszystkim jakiekolwiek próby wprowadzenia królewicza Władysława siłą na tron niegdyś mu ofiarowany.

Sejm 1613 roku (28 lutego -2 kwietnia 1613) mocą konstytucji O podnoszeniu wojen i przyjmowaniu wojsk nie pozwolił na nowe zaciągi. Król chciał obejść niewygodną uchwałę przedłużając służbę oddziałom będącym w Inflantach i kierując je do Smoleńska. Mimo, że Aleksander Józef Lisowski w związku z decyzją sejmu zamiast pieniędzy na zaciągi otrzymał teko obietnicę, nadal traktowany był inaczej niż wynikałoby to z roli jednego z dowódców strzegących pogranicza. Król w sposób wyraźny pomijał hetmana wielkiego Jana Karola Chodkiewicza, ten zaś nie ukrywał, że uważa to zarówno za naruszenie praw urzędu, jak i własnego autorytetu.

Latem 1613 roku spadła na pułkownika klęska, wyprowadzony z któregoś z zamków atak moskiewski doprowadził do utraty Zawołoczy. Pułkownik stracił siedzibę i, jak można przypuszczać, wszystko, co zdobył. Dopełnieniem kłopotów była jakaś choroba. Na domiar złego pojawiło się oskarżenie o rabunki i w efekcie z kancelarii hetmana wielkiego wydane zostały pozwy zwrócone przeciwko pułkownikowi, co prawda Chodkiewicz je bagatelizował.

Znękany Lisowski zbliża się do Jana Karola Chodkiewicza, a w istocie podporządkowuje mu się. W kwietniu 1614 roku na jego polecenie idzie wraz ze starostą orszańskim Andrzejem Sapiehą pod Smoleńsk.

Nowy etap w życiu pułkownika rozpoczął się w początkach roku 1615 i stanowił następstwo spotkania w Mohylewie z Janem Karolem Chodkiewiczem.

Jednym z tematów rozmowy było bezpieczeństwo wewnętrzne Litwy. Hetman chciał siłą zniszczyć nękające kraj najprzeróżniejszego rodzaju zbrojne gromady. Aleksander Józef Lisowski zaproponował, i zyskał zgodę, na zaciągnięcie przynajmniej części tych gromad i przejście z nimi za granicę moskiewską.

W tym samym czasie hetman wystąpił o nadanie pułkownikowi kilku wiosek, które znalazły się w dyspozycji króla po śmierci ich dotychczasowego dzierżawcy, podkomorzego mścisławskiego, zdaje się Tymofieja Sieleckiego. Nie jest jednak znany efekt owych starań.

12 stycznia 1615 roku Aleksander Józef Lisowski wydał datowany w Mohylewie uniwersał. Ogłosił o zamiarze hetmana, by „swawolne kupy ludzi bez służby będących z państw Jego Królewskiej Mości Wielkiego Księstwa Litewskiego” usunąć, oraz o danym sobie zleceniu, żeby ich „jakimkolwiek sposobem i pretekstem wyprowadzić jak najdalej w głąb Moskwy”. Zastrzegł, że ci, którzy z nim pójdą, będą służyć bez zapłaty ze skarbu państwa, ale ci, którzy pozostaną, narażą się na uderzenie chorągwi hetmańskich.

Nadzieja działania legalnego, pod dowództwem sławnego pułkownika, okazała się dostatecznie atrakcyjna, by nadciągnęło 430 ludzi, jak Aleksander Józef Lisowski pisał w lutym 1616 roku, czy niespełna 600 tworzących 6 chorągwi, jak informował w kwietniu roku poprzedniego .

Zgodnie z wolą hetmana miał ruszyć do ziemi siewierskiej i zaatakować Briańsk, pod który dotarł 4 marca 1615 roku. Pod Briańskiem pułkownik prowadził działania nękające, mające na celu wyniszczenie przeciwnika.

Faktem jest, że chorągwie koronne i litewskie, gdy doszło do starcia w otwartym polu miały zdecydowaną przewagę nad moskiewskimi.

Zarazem zwyciężając przeciwnika w boju, pułkownik bywał bezradny, jeśli ten decydował się na obronę za murami. Niemożność zdobycia Briańska tłumaczył tym, że nie jest on jego głównym celem.

Tymczasem jego siły rosły. Na stronę Lisowskiego przeszła jakaś grupa Kozaków dońskich, nadciągnęły wysłane przez Jana Karola Chodkiewicza posiłki, dwie chorągwie kozackie.

Po 7 czerwca 1615 roku Aleksander Józef Lisowski otrzymał wiadomość o nadciąganiu kniazia Jurija Szachowskiego, podobno z 7000 ludzi. Zostawił część pułku pod Briańskiem, z resztą podszedł pod odległy o ok. 40 kilometrów Karaczew, gdzie stał kniaź, i odniósł pełne zwycięstwo. Jurij Szachowski oraz wojewoda karaczewski Olizar Biezobrazow dostali się do niewoli i zostali odesłani do hetmana wielkiego litewskiego. ¯ołnierze poszli w rozsypkę. Przed l sierpnia dowiedział się o tym od Lwa Sapiehy Zygmunt III.

Niemal jednocześnie Aleksander Józef Lisowski odniósł i drugi, ale nie wykorzystany sukces. Briańszczanie zorientowali się, że wojsko odeszło, uderzyli na pozostałych i doznali porażki. Pułkownik nie zdołał jednak miasta ani zdobyć, ani skłonić do kapitulacji, i to mimo że otrzymał dalsze posiłki blisko 1500 żołnierzy, w tym 700 wytrawnych. Dopiero wówczas, w sierpniu 1615 roku, przerwał oblężenie czy też blokadę Briańska, ruszył naprzeciw kniazia Dymitra Pożarskiego. Dał się jednak pod Orłem zaskoczyć. 30 sierpnia idący przed głównymi siłami wojewoda Iwan Puszkin uderzył na obóz. Z trudem ponosząc krwawe straty wyparto napastników, którzy, straciwszy wiarę w zwycięstwo, poszli w rozsypkę. Kniaź Pożarski, nadciągnąwszy, nie podjął ryzyka boju, lecz zatrzymał się chroniąc za pierścieniem wozów. Ponieważ przeciwnik nie chciał wyjść w pole z umocnionego obozu Aleksander Józef Lisowski błyskawicznym marszem przeszedł obok Bołchowa, który stawił opór, spalił Biełow i Lichwin, a następnie zajął Peremyszl i tu się zatrzymał. Jak pisał przejście około 170 kilometrów i dokonane zniszczenia zajęło mu dwa dni i dwie noce. Spod Peremyszla wobec braku chęci Rosjan do stoczenia bitwy poszedł pod odległy o 330 kilometrów Rżew, gdzie rozbił gromadzące się oddziały moskiewskie. Rozbił je, po czym ruszył obok stolicy na północny wschód.

Jak pisał, szedł ku Lodowatemu Oceanowi Północnemu. Jak świadczą późniejsze wydarzenia, zmierzał do Morza Karskiego. Dotarł, zdaje się, do Torżka, który spalił. Szedł do Raszyna, Hulecza.

W relacji wysłanej do Lwa Sapiehy pułkownik pisał, że z Hulecza ruszył ku Wołdze, do Romanowa, ok. 250 kilometrów na północny wschód od Moskwy, i do Daupińskiej Słobody Przeszedł za rzekę, wszędzie zostawiając za sobą zgliszcza. Podjął próbę zdobycia Chromion, a gdy ta się nie powiodła, zawrócił do Muroma i Kasimowa rozsyłając wokół, na odległość do 60 kilometrów, podjazdy, które niosąc miecz i ogień dochodziły aż do siedzib Mordwy. W końcu roku minął Tułę i dwa dni później, 31 grudnia, nad rzeką Pszczelą natknął się na oddziały Fiodora Kurakina.

Ten nie odważył się na atak, oddziały pułkownika były zaś zbyt zmęczone, aby zrobić to same.

Przeszły na Siewierszczyznę i rozłożyły się w okolicach Mścisławia. Odnotować można, że w Moskwie oczekiwano, iż Aleksander Józef Lisowski wróci na pogranicze inflancko-moskiewsko-szwedzkie.

Aleksander Józef Lisowski ruszył jednakże do Smoleńska, gdzie dobiegały końca rokowania z Moskwą, przy czym ich przebieg dowodził, że wyprawa nie przyniosła spodziewanych skutków politycznych. Wyznaczone na 20 sierpnia, rozpoczęły się 27 listopada 1615 roku. W ich toku zaś przybysze z Moskwy wysunęli żądania, których komisarze króla, Korony, Wielkiego Księstwa Litewskiego spełnić nie mogli. Domagali się nie tylko uznania elekcji Michała Fiodorowicza oraz uwolnienia jeńców, zwrotu Smoleńska i rekompensaty za dokonane zniszczenie państwa.

W efekcie porozumienie okazało się niemożliwe i 7 lutego 1616 roku przedstawiciele Rzeczypospolitej podpisali protestację, w której dowodząc swej dobrej woli, że godzili się na wpisanie do tekstu traktatu tytułów Michała Romanowa i byli gotowi zaprzysiąc pokój również w imieniu Władysława, obciążyli winą za niepowodzenie rozmów Moskwę.

Dla Aleksandra Józefa Lisowskiego i jego żołnierzy stwarzało to szansę, że hetman zechce zatrzymać ich w gromadzie, to jest wskaże dobra królewskie, w których mogliby czekać decyzji sejmu co do postępowania wobec Moskwy. Nie wiadomo, czy coś otrzymali, czy tylko byli tolerowani.

Z pewnością trwali razem, bo świadczyły o tym płynące na nich skargi. „Chorągwie Jaśnie Miłościwego Pana Lisowskiego... dwór najechawszy wniwecz splądrowali... gorzej Tatarzyna" - pisał w kwietniu 1616 roku do hetmana wielkiego litewskiego jeden z poszkodowanych, Stanisław Lipnicki.

Sejm 1616 roku wyraził zgodę na wyprawę Władysława Wazy, która, jak żywiono nadzieję umożliwi królewiczowi odzyskanie władzy w Moskwie.

Jan Karol Chodkiewicz 16 lipca 1616 roku ogłosił, że rozkazał pułkownikowi, aby ruszył do Moskwy. ściślej rzecz biorąc, pułkownik miał zaciągnąć ludzi, którzy już z nim byli w Moskwie. Następnie pułk miał tam, gdzie poleci hetman, i prowadzić działania w zależności od sytuacji, jaką napotka. Jednakże hetman miał twardy orzech do zgryzienia, wobec braku pieniędzy musiał nakłonić Lisowskiego i jego żołnierzy do pełnienia służby bez żołdu.

Tak miało być przynajmniej do czasu, kiedy nie wyruszy królewicz Władysław i król nie postanowi inaczej nie wyruszy królewicz Władysław i nie postanowi inaczej, służyć będą bez żołdu.

Pułkownik i jego podkomendni początkowo przystali na zaproponowane warunki służby, ale w końcu sierpnia 1616 roku zmienili jednak zdanie. Zwrócili się do hetmana z żądaniem, aby traktował ich chorągwie jak wszystkie inne. Przede wszystkim żądali wydania listów przypowiednich i przyznania żołdu. W tej sytuacji Chodkiewicz zagroził, że jeśli nie ustąpią, zażąda, aby rozwiązali chorągwie i rozeszli się.

Gdy to nie poskutkowało, napisał list do króla, w którym popierał żądanie żołnierzy. W liście hetman proponował Zygmuntowi III zaciągnięcie 1000 - 1500 ludzi, bo na tyle oceniał liczebność pułku.

Chciał, aby „Lisowskim żołnierzom" przyznano żołd, ale w wysokości 10 złotych na kwartał, a zatem niższy niż w chorągwiach kozackich, bo tam płacono 15 złotych.

Nadto nalegał, aby w listach przypowiednich zakazano im: grabieży, łupienia cerkwi i ścinania chłopów, co sugerowałoby, że czynili to częściej niż inni. List ten przekazał posłom, których pułkownik wysyłał do Warszawy.

Pułk nie czekając decyzji monarchy rozpoczął przed 21 września 1616 roku przeprawę w okolicach Homla, przez Dniepr.

Król tylko częściowo przystał na propozycje Chodkiewicza. Zygmnut III odpowiedział, że pułk nie został zaciągnięty ze względu na niedawne rozboje. Ten argument króla jest mało przekonujący, przyczyny dotyczyły pustek w skarbie, a to już przekonuje w pełni. Odpowiedź królewska miała na celu było pozyskania bitnego żołnierza bez konieczności płacenia mu żołdu, wobec groźby utracenia „wojska lisowskiego”, monarcha zgodził się na przyjęcie go do służby na kwartał, ale z żołdem w wysokości 8 złotych. Gdyby chorągwie na to się nie zgodziły, hetman mógł żołd podnieść jeszcze o l - 2 złote, co dowodziło, że traktowano je inaczej, niżej niż inne, koronne oraz litewskie. W każdym wypadku Jan Karol Chodkiewicz miał starać się o zyskanie zgody, aby pieniądze wypłacono nie ze skarbu Korony czy Litwy, lecz Moskwy, to znaczy po zwycięstwie Władysława Wazy, kiedy zasiądzie na tronie carów.

Chorągwie zaprotestowały. Zażądały płacy równej tym, jaką miały roty tak samo uzbrojone i walczące, czyli kozackie, ale spór ten toczyć się będzie już bez pośredniego i bezpośredniego udziału pułkownika. 11 października 1616 roku, po przekroczeniu granicy, Aleksander Józef Lisowski zachorował i nagle zmarł.

W Ojczyźnie Aleksander Józef Lisowski był jednym z tych, którzy przedzierali się na szczyty społeczeństwa szlacheckiego, a przynajmniej do górnej jego warstwy poprzez służbę w wojsku, tak jak Krzysztof Arciszewski, Stefan Chmielecki, Stefan Czarniecki. Tamci wyszli z anonimowego tłumu, a umierali jako senatorowie, a on, gdy był już kimś w wojsku i w dobie wojny, ale jeszcze nikim poza nim i w czasie pokoju.

2. Powstanie i organizacja chorągwi lisowskich.

11 października 1616 roku zakończyła się doba Aleksandra Józefa Lisowskiego. Zaczynała się epoka Lisowczyków. Hetman miał jednak do rozstrzygnięcia jaki będzie status „wojska lisowskiego” i kto będzie jego nowym wodzem. O ile pierwszy nie nastręczał większych problemów, drugi nie był łatwy. Dowodzić pułkiem mógł tylko ktoś, kto ich znał, bo brał udział w ich kampaniach i rozbojach, a przede wszystkim potrafiłby ludzi utrzymać w ryzach.

Jan Karol Chodkiewicz zaproponował posłom, którzy przybyli z wieścią o śmierci Aleksandra Józefa Lisowskiego, przyjęcie za dowódcę Puckiego, zapewne Mikołaja, rotmistrza chorągwi kozackiej.

Człowieka, który był świadomy spraw pogranicza moskiewskiego, bo, między innymi, prowadził transporty z żywnością do Smoleńska. Kandydatura nie wzbudziła jednak entuzjazmu, o czym hetman niezwłocznie poinformował króla.

W tej sytuacji zapewne z nominacji hetmana wielkiego litewskiego, władzę nad pułkiem, ale do czasu wyłonienia rzeczywistego zwierzchnika, sprawował Krzysztof Chodkiewicz. Pod jego dowództwem pułk podjął jeszcze w roku 1616 wyprawę w głąb terytorium moskiewskiego. Zajął i spalił Kursk, rozbił pod Kremami jakiś oddział nieprzyjacielski, przechwycił transport żywności prowadzonej do Wiaźmy. Odniósł zwycięstwo w bitwie pod Bołchowem; wówczas zginął wojewoda Michaił Dmitriew i jego miejsce zajął Iwan Chowański. Następnie zawrócił i opanowując po drodze kilkanaście miasteczek zatrzymał się gdzieś na pograniczu, może w okolicach Rzeczycy, gdzie był do końca marca 1617 roku. Tu też został rozwiązany problem dowódcy. Jeszcze 4 listopada 1616 roku król pisał do Jana Karola Chodkiewicza, że rozmawiając z przybyłymi posłami dowiedział się, iż jedynym kandydatem, którego akceptują, jest brat zmarłego pułkownika, Stanisław. 7 stycznia 1617 roku Krzysztof Chodkiewicz poinformował hetmana, że pułk godzi się przyjąć jego proponowanego przez niego nowego wodza. Prawda, że oddziaływała chęć pozyskania Jana Karola Chodkiewicza w staraniach o przyznanie żołdu w postulowanej wysokości..

Kandydatem hetmana, którego zaproponował był człowiek obyty z wojskiem, świadom spraw moskiewskich, a co najważniejsze wywodzący się z możnego rodu litewskiego, starosta parnawski Janusz Kiszka. Krzysztof Chodkiewicz pisał, do hetmana 28 marca 1617 roku, że „wojsko lisowskie” jest gotowe do posłuszeństwa i przyjęcia propozycji hetmańskich.

Nadto, że zgodnie z rozkazem hetmana szykują się do wymarszu pod Mścisław, a potem Smoleńsk. Lisowczycy przybyli pod twierdzę smoleńską 12 maja 1617 roku, ale pod wodzą pułkownika Stanisława Czapińskiego, o którym nie wiadomo, czy został wybrany przez żołnierzy, czy narzucony przez hetmana.

Samo przybycie pułku spowodowało skupienie się w jednym ostróżku oddziałów moskiewskich, które dotąd blokowały Smoleńsk.

Pod jego umocnieniami trwały przez dwa dni harce. 15 maja Lisowczycy przesunęli bliżej obóz szykując się do szturmu, ale w nocy z 16 na 17 maja przeciwnik, porzucając działa, wycofał się do Białej.



Pułk liczył wówczas 1000 ludzi albo 10 chorągwi. Dwie chorągwie pułkownikowskie, zwane czarną i czerwoną, Kopaczewskiego, Korsaka, Lisowskiego, Molenickiego czy może Molenckiego, Mrozowickiego, Pleckiego, Walentego Rogawskiego. Każda w sile 100 ludzi. Nadto Dońcy ¦widnickiego - 86.

Stan ten nie ulegał zmianie przez cały okres wyprawy królewicza Władysława. Przedłużając 4 września 1618 roku zaciąg (z opóźnieniem, bo czas służby skończył się 8 sierpnia), wymieniano 1000 ludzi. W tym też czasie Lisowczycy doczekali się zrównania w wysokości żołdu z żołnierzami innych chorągwi kozackich. Zaciągając do dalszej służby gwarantowano im żołd w wysokości 5 złotych.

Liczbę żołnierzy w pułku znacznie zwierokrotniali różni maruderzy, dezerterzy z innych oddziałów i wszelkiego autoramentu łotrzykowie „wieszający się" przy chorągwiach szukający okazji do rabunku i zbrodni, a także możliwości zdobycia przy małym wysiłku dużych łupów W jednej z relacji o przyjściu Lisowczyków pod Smoleńsk, w której pisano, że, „jako sami powiadają i cośmy ich widzieli, jest ich około 5000".

Dzieje pułku w tym okresie częściowo pokrywały się z dziejami wyprawy Królewicza, który w jej początkowym okresie przebywał w obozie pod Wiaźmą. Lisowczycy natomiast z głównego obozu zostali wysłani w celu rozpoznania sił przeciwnika i możliwości aprowizacji. Udało im się nawet zdobyć Mszczewsk, co osłoniło obóz królewicza od strony Kaługi, w której ze znacznymi siłami przebywał Dymitr Pożarski. Pułkownik Czapiński polecił w odległości dnia marszu od Kaługi zbudować gródek, którego załoga miała powiadamiać o zbliżaniu się nieprzyjaciela, bo nie była na tyle silna by go zatrzymać. Jednakże wypad pułku został okupiony śmiercią pułkownika, którego miejsce zajął Walenty Rogawski

W drugiej połowie 1618 roku wojska królewicza ruszyły wreszcie pod Moskwę, „chorągwie lisowskie” szły w przednie straży. Pod murami stolicy stanęli w odrębnym obozie nad rzeką Moskwą. W nocy z 10 na 11 października 1618 roku przeprowadzono szturm, ale nie przyniósł on sukcesu. W tej sytuacji Lisowczycy ruszyli na północ, by siejąc terror, spustoszenie i grozę, zmusić cara Michała Romanowa i jego współpracowników do rozmów i zakończenia wojny. Podobne zadanie otrzymali Kozacy, którzy pod dowództwem Michała Konaszwicza Sahajdacznego zostali wysłani przez Chodkiewicza na południe, ku Oce.

Sposób okrutny dla rządzonych okazał się skutecznym środkiem dla rządzących, doszło bowiem wkrótce do rokowań, które zaowocowały zawarciem w dniu 11 grudnia 1618 roku rozejmu w Diwilinie, który miał wejść życie 3 stycznia 1619 roku. Rozejm przynósł obu stronom pokój, Rzeczypospolitej spore nabytki terytorialne, Rosji spokój i cenny czas potrzebny do zaleczenia ran po wielkiej smucie.

Przemilczano w traktacie kwestie praw i tytułu carskiego Władysława Wazy. Okres pokoju między Rzeczpospolitą a Rosją miał się zakończyć 3 lipca 1633 roku.

Rozejm dywiliński zamykał epokę, kiedy, jak mówił już w czasie sejmu 1611 roku podkanclerzy koronny Szczęsny Kryski, nie było skrawka ziemi moskiewskiej, dokąd nie dotarłby żołnierz, gdzie by nie sycił się jej zasobami.

Biografia Władysława IV, napisana przez Samuela Twardowskiego ukazała się w 1649 roku. Sądzę w związku z tym, że autor mógł czerpać wiedzę od uczestników wyprawy.

Skoro autor wysuwa na plan pierwszy Aleksandra Józefa Lisowskiego, to fakt ten tłumaczyć można nadal rosnącą sławą pułkownika, i tym, że nie obciążano jego osoby winą za ekscesy, głównie późniejsze, podkomendnych.

Jak już zaznaczyłem wcześniej lisowczycy wyszli z obozu pod Moskwą po nieudanym szturmie z 10 na 11 października 1618 roku, a przyzwyczajeni do gwałtów i samowoli, nie od razu posłuchali uniwersałów wydanych po zawarciu rozejmu dywilińskiego, którymi hetman wzywał ich do powrotu.

Uniwersały mogły osiągnąć skutek dopiero na wiosnę 1619 roku i lisowczycy powrócili do kraju. 8 maja król pisał z Warszawy, że wie o grabieżach dokonywanych przez żołnierzy, którzy ściągnęli z Moskwy, w tej liczbie wymieniał też „chorągwie lisowskie”. Z kolei 20 maja informował Lwa Sapiehę, że w Warszawie byli posłowie Lisowczyków, którym za odbyte kampanie obiecano więcej niż sami żądali Być może, że wiąże się to z wypłatą dokonaną w okresie między sejmami 1619 i 1620 roku długu wojsku Lisowskiemu z lat 1615-1617, kiedy tylko im obiecywano, a nic nie dawano. Wypłata w 1619 i 1620 roku wiąże się być może z chęcią zatrzymania „wojska lisowskiego” w służbie na wypadek nowego zaostrzenia się stosunków z Turcją, co z kolei miało związek z narastaniem konfliktu Habsburgów z ich czeskimi i węgierskimi poddanymi.

W początkach wieku XVII często wojska koronne lub litewskie, a także ich wydzielone oddziały, nazywane były bądź zależnie od terenu, na którym przyszło im działać, bądź od nazwiska wodza. Najtrwalej zapisane w pamięci chorągwie lisowskie i lisowczycy wezmą imię od Aleksandra Józefa Lisowskiego, choć w tym wypadku możemy mówić o paradoksie, nazwa „lisowczycy" powstała bowiem, a przynajmniej rozpowszechniona została już po śmierci pułkownika.

Wprawdzie w 1623 roku zaproponowano zmianę tej nazwy, przed wszystkim dlatego, że budziła grozę i oburzenie. Nowa nazwa miała brzmieć: elearzy polscy. Autorem pomysłu był franciszkanin, Wojciech Dembołecki, kapelan pułku i autor dzieła zatytułowanego Przewagi elearów polskich, co ich niegdy lisowczykami zwano. Ten ogłosiwszy, że zostali w roku 1619 zaciągnięci do służby przez Pana Boga, tłumaczył, dlaczego „listów przypowiednich z nieba nie mieli". A to dlatego, że „jeśli mało Polaków albo ledwie kto umie po żydowsku ... po niebiesku pewnie by nikt nie przeczytał", stąd Bóg, który nic nie czyni nadaremno, nie przysłał listów. Dembołecki uważał, iż sam rozum pokazuje, że wojsko, które zyskało nowego hetmana, i to „nieporównanie lepszego, to jest Boga samego... zatem i nowego tytułu albo przezwiska nabyć musiało". Oddział, w którym wytworzyło się poczucie lisowskiej odrębności i przechowywana będzie pamięć przeszłości, powstał po 12 stycznia 1615, a przed 28 marca 1617 roku.

Pierwsza data to dzień wydania uniwersału, w którym Aleksander Józef Lisowski wzywał ludzi z gromad grasujących na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego do kupienia się pod jego sztandarami.

Rzecz znamienna, że jeszcze u schyłku roku 1616 i hetman Jan Karol Chodkiewicz, i król Zygmunt III nie godzą się traktować chorągwi lisowskich tak, jak zwykłych chorągwi koronnych czy litewskich. Dowodzi tego spór o wysokość żołdu. Data druga wzięta jest z listu Krzysztofa Chodkiewicza, który informował hetmana o stanie pułku i istnieniu chorągwi już zwyczajowo, bezpośrednio, podległych pułkownikowi: ,,Rotmistrzów imiona posyłam, oprócz chorągwi dwóch, czerwonej i czarnej, które podług zwyczaju dawnego chcą być pod regimentem samego pułkownika"'.

Zatem pułk lisowski powstawał w sferze świadomości w toku wyprawy 1615 roku. W sferze organizacyjnej pułk był tworzony, a potem odradzał się, z ludzi, którym wyprawa Dymitra I, jego upadek, pojawienie się oraz sukcesy £żedymitra, wreszcie uderzenie Zygmunta III na Smoleńsk, stworzyły możność życia z wojny.

Gdy wojna wygasała, jak w roku 1612 czy 1619, wracali do kraju i trwając bądź pod chorągwiami, bądź w zbrojnych gromadach, żyli na koszt społeczeństwa, które nie mogło wchłonąć tysięcy mężczyzn, nawet gdyby tego chcieli. Dla wywodzących się ze wsi oznaczało to bowiem powrót do pańszczyzny. Drobna i uboga szlachta często nie miała innych środków do życia niż zdobyte szablą. W efekcie żołnierze przywykli do okrucieństwa i bezkarności, stawali się dla obywateli plagą porównywalną z najazdem tatarskim.

Pułk lisowski tworzyli ludzie, którzy nie to, że byli, lecz mogli być i bywali Lisowczykami. Pojawiał się, kiedy ktoś chciał pewną liczbę żołnierzy zaciągnąć. Stąd i ujęta w regestry liczebność owego pułku czy, jak czasem mówiono, „wojska lisowskiego”, była zmienna. W roku 1618, w dobie wyprawy królewicza do Moskwy, liczył 1000 ludzi, w 1621, kiedy szedł do krajów cesarskich - 3800, w 1622 powstały dwa pułki, każdy po 1000 ludzi.

Stanowił formę organizacyjną zjawiska społecznego, jakim było trwanie w gromadach przede wszystkim eksżołnierzy, ale i tych wszystkich, którym było ciasno w dotychczasowych ramach.

Pułk z roku 1615 tworzyli Litwini, Polacy, Niemcy, Kozacy, może Zaporoscy, a na pewno Dońscy. W roku 1617 zniknęli Niemcy i z osobna wymieniano chorągiew Dońców, co sugeruje, że w pozostałych służyli, a przynajmniej stanowili większość, mieszkańcy ziem Rzeczypospolitej. Informacje z lat dwudziestych XVII wieku dowodzą obecności ludzi z całego obszaru Korony i Litwy oraz wspominają, tak jak i w dobie walk w Moskwie, ludzi miejscowych. W tym wypadku - Czechów, Niemców, ¦lązaków.

Byli tu mieszczanie oraz chłopi, którzy w służbie wojskowej widzieli sposób na życie, a w wojnie szansę wzbogacenia i przeniknięcia do stanu "szlacheckiego. Tak było zresztą nie tylko w chorągwiach lisowskich, lecz i wszystkich innych - zarówno koronnych, jak i litewskich, w których większe znaczenie miała i mieć musiała sprawność bojowa aniżeli herb.

Służyła tu szlachta. Jak pisał jeden z ówczesnych autor, byli między nimi „panowie niektórzy dobrzy, ale się od... ciurów gorszyli, aby wszyscy jednakimi byli”.

Wyjątkiem była obecność Krzysztofa Chodkiewicza, Adama Lipskiego, brata podkanclerzego koronnego, biskupa łuckiego Andrzeja , a przede wszystkim Zygmunta Karola Radziwiłła, którym odpowiednio hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz, król Zygmunt III i cesarz Ferdynand II powierzali funkcję nie dowódców, a raczej swoich przedstawicieli, czy namiestników.

Czymś zwykłym była służba drobnej i średniej szlachty, zwłaszcza młodszych synów, którzy nie mieli szans na odziedziczenie majątku, więc tak jak wcześniej Aleksander Józef Lisowski szukali chleba w służbie wojskowej. Stąd, przez pryzmat ich obecności, chorągwie Lisowczyków traktowano jako szlacheckie. „W tej kupie Waszmościów niemało... ludzi szlacheckich, ludzi zacnych... pod jednym prawem... z nami urodzonych”, przyznawała w roku 1621 wrogo do Lisowczyków usposobiona szlachta krakowska.

Skoro więc taki był stosunek do niekarnych gromad żołnierzy lub eksżołnierzy, to ich poczynań nie można było rozpatrywać w kategoriach buntu.

A zatem pułk, a cóż dopiero zbiorowość pułk wytwarzająca, był otwarty dla ludzi wszystkich stanów i narodów. Jeżeli chodzi o uzbrojenie, to stwierdzić należy, że skoro pułk tworzyli głównie mieszkańcy Korony i Litwy, to i uzbrojony być musiał w sposób dla nich typowy.

List przypowiedni wystawiony w roku 1621 dla chorągwi kozackiej wymagał, by żołnierze mieli „rynsztunek wojenny porządnemu kozakowi należący, mianowicie [by], trojgiem strzelby dobrze był opatrzony”. Z czasem chorągwie zwane kozackimi, by odróżnić je od tworzonych przez rzeczywistych Kozaków, zaczęto nazywać pancernymi. Lisowczycy przeważnie nie posiadali uzbrojenia ochronnego. Byli jednak tacy, którzy odróżniali się od innych posiadając kaftan kolczy lub misiurkę. Było to wynikiem zamożności lub częściej doświadczenia wojennego i łupów zdobytych w czasie odbytych kampanii. Zaczepne uzbrojenie stanowiła szabla oraz różnorodna broń palna: rusznica, półhak, czasem para pistoletów lub krótkich rusznic.

¦rodowisko, z którego wyszli żołnierze lisowscy, oraz ich uzbrojenie przesądzało, że walczyli, jak walczyć musiały wszystkie chorągwie, które swą siłę wywodziły z szybkości i sprawności w posługiwaniu się bronią. Z nagłego pojawienia się i umiejętności cofnięcia. To, co ich wyróżniało, co zwracało uwagę, to niezwykła zaciekłość: „A do potrzeby ich zawsze naprzód puszczano z swymi chorągwiami, którzy Bojaźń Bożą i zdrowie swoje tak na szańc puszczali, jako psi wściekli i ci prędkością swoją i przewagą swą wiele robili”.

Pułk dzielił się na chorągwie, z których dwie, czerwona i czarna, podlegały bezpośrednio pułkownikowi. Bardzo często hetman, regimentarz, czy pułkownik dysponował jedną lub kilkoma własnymi chorągwiami, których był rotmistrzem, a w boju dowodzili nimi porucznicy, zastępując rotmistrza. Także normalnym zjawiskiem w Koronie i Litwie było występowanie chorągwi „kolorowych”. W przypadku chorągwi husarskich ich „kolorowa” nazwa pochodziła od barwy proporców.

Trudniej ustalić od czego wywodziły się nazwy chorągwi lisowskich, które nie miały proporców, bo kopii przecież nie posiadały. Można tylko domyślać się, że Aleksander Józef Lisowski wśród zbieraniny, którą prowadził wyodrębnił owe dwie chorągwie kozackie przysłane mu w marcu 1615 roku przez Chodkiewicza. One właśnie mógł uczynić trzonem pułku i własną ochroną oraz nadać im sztandary , być może wcześniej zdobyte, właśnie czerwony i czarny.

Każda chorągiew otrzymywała od zaciągającego sztandar, który był dla niej największym skarbem, symbolem służby i honoru żołnierskiego. Utrata sztandaru była dla żołnierzy hańbą. Kiedy kończyła służbę, wracając do kraju i rozwiązując się, powinna go zniszczyć.

Chorągwie były towarzyskie. Tworzyli je oficerowie i pełnoprawni żołnierze, czyli towarzysze. Chorągwią dowodził rotmistrz, a pomagali mu porucznik i chorąży. Nie było w nich pachołków czyli ciurów. Zdaniem hetmana Jana Karola Chodkiewicza, pułk z roku 1616 liczył 1500 ludzi, w tym 1000 towarzyszy. Był to pułk zaciągnięty jeszcze przez Aleksandra Józefa Lisowskiego.

Ciurowie, z reguły prywatni, właśni słudzy niektórych towarzyszy, pozostawali poza chorągwiami i wchodzili, w skład pułku, tworząc , co było ewenementem, odrębne chorągwie.

Były one mniej liczne od towarzyskich, a powstały dla łatwiejszego wykonywania przez ciurów ich podstawowej funkcji, czyli zdobywania żywności i paszy.

Czasem jednak posługiowano się nimi w boju, dla zmylenia przeciwnika. Tak było na przykład w 1620 roku, kiedy idący pod Wiedeń Jarosz Kleczkowski wykorzystał chorągwie ciurów, aby ściągnąć na nie atak nieprzyjaciela, a gdy ten następował, nagłym atakiem chorągwi towarzyskich rozstrzygnął losy bitwy. Z kolei w 1621 roku pod Legnicą Stanisław Stroynowski, wprowadzając chorągwie ciurów spotęgował wrażenie liczebności i siły pułku.

Na czele pułku stał pułkownik. Poza pułkownikiem ważną rolę odgrywali urzędnicy wojskowi: oboźnego, sędzia, strażnik, pisarz, wybierani przez koło generalne. Sporadycznie pojawiał się kapelan. Poza wyborem pułkownika i urzędników koło generalne rozstrzygało inne ważne sprawy, wśród nich aprobowało artykuły wojskowe, które były zbiorem postanowień określających postępowanie żołnierzy w obozie, w czasie marszu, w bitwie. Możliwe, że artykuły wojskowe Lisowczyków zawierały także określenie marszruty, wysokości żołdu oraz wymaganego uzbrojenia i ekwipunku.

Po śmierci pierwszego dowódcy, Aleksandra Józefa Lisowskiego, jego następcę wyznaczył dowodzący wojskiem, to jest hetman wielki litewski Jan Karol Chodkiewicz.

Jednakże dalszy bieg wypadków wykazał, że konieczna była także aprobata pułku. Artykułami wojskowymi kierował się sędzia, wydając wyroki przeciwko tym, którzy złamali regulamin.

W kole generalnym czyli ogólnym zebraniu pułku mogli uczestniczyć tylko oficerowie i towarzysze.

W późniejszym okresie pułkownika bardzo często wybierali żołnierze, ale czasem, jeśli znaczniejszy spośród nich otrzymywał propozycję zaciągu i listy przypowiednie, sam decydował, czy przyjąć funkcję.

Jeżeli chodzi o urzędników wojskowych, każdy z nich miał ściśle określone obowiązki. Oboźny odpowiadał za rozkładanie i zwijanie obozu, oraz za utrzymywanie w nim porządku. Pierwszym znanym oboźnym był Rufin, poległy w marcu 1620 roku pod Enzersdorf.

Do obowiązków strażnika należało czuwanie nad bezpieczeństwem obozu, nadzór nad strażami i wychodzącymi oraz wracającymi do obozu chorągwiami. Jednym z pierwszych strażników był Stanisław Krupka, poległy w listopadzie 1619 roku w bitwie pod Humiennem.

Jeżeli chodzi o sędziego, to miał on w swoich kompetencjach rozstrzyganie spraw drobnych, nie zagrożonych karą śmierci, bo te rozpatrywał pułkownik wraz z sędzią i rotmistrzami. Pierwszym znanym był Jerzy Chełmski występujący w roku 1620. Z tego też okresu pochodzi wiadomość o pierwszych lisowskich artykułach wojskowych.

Jedynym znanym kapelanem pułku był Wojciech Dembołecki, który był z Lisowczykami w latach 1620-1622.

Artykuły wojskowe znane były w Polsce już w wieku XV. W 1609 roku sejm uchwalił artykuły wojskowe dla żołnierzy koronnych idących pod Smoleńsk.

W Wielkim Księstwie Litewskim każdorazowo wydawali, a przynajmniej powinni wydawać, bo różnie z tym bywało, hetmani rozpoczynając kampanię. Na przykład w 1622 i 1635 roku ogłaszał je Krzysztof Radziwiłł, a w 1648 Janusz Radziwiłł.

Wszystkie mówiły o szacunku dla życia, pracy, mienia ludzkiego zarówno we własnym, jak i obcym kraju.

Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden bardzo ważny element. Pułk lisowski był formacją kawaleryjską, która w odróżnieniu od innych jednostek kawalerii nie prowadziła ze sobą taborów. Lisowczycy poruszali się komunikiem, ale musieli zapewnić sobie transport ekwipunku, broni, sprzętu obozowego, oraz żelaznego zapasu żywności. ¦rodkiem transportu sprzętu obozowego i wyposażenia bojowego były konie juczne, które dodatkowo jeszcze zwiększały wysokość żołdu, ponieważ Lisowczycy otrzymywali wynagrodzenie za służbę od konia. Sprawa posiadania przez pułk dodatkowych koni zaciemnia obraz całości i utrudnia ustalenie faktycznej jego liczebności. Stąd często w źródłach podawane liczby żołnierzy lisowskich biorących udział w bitwach są przesadzone i nie zgodne z rzeczywistością. Na przykład Wojciech Dembołecki podaje, że pod Humiennem było 10 tysięcy Lisowczyków.
Zapis na podstawie pracy profesora Henryka Wisnera "Lisowczycy", Wydawnictwo BELLONA, Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1995.

Awatar użytkownika
Marcellus
Posty: 435
Rejestracja: 11 kwie 2008, 12:00
Lokalizacja: Enns,Austria
Kontaktowanie:

Postautor: Marcellus » 23 cze 2008, 23:46

Lisowczycy w służbie cesarskiej.



Począwszy od drugiej połowy XVI wieku narastało napięcie w stosunkach między Czechami a ich habsburskimi władcami, najpierw Maciejem I (1611-1617), potem Ferdynandem II (1617-1637). Znalazło ono spektakularny wyraz w defenestracji praskiej, czyli wyrzuceniu z okien pałacu cesarskiego w Pradze namiestników królewskich: Jaroslava Martinica, Vilhelma Slavaty i ich sekretarza, Fabriciusa. Nastąpiło to 23 maja 1618 roku, a jak okaże przyszłość, zapoczątkowało zmagania, które absorbować będą uwagę Europy przez dziesięciolecia, po rok 1648. Już na samym początku wrzenie objęło, prócz Czech, także Morawy, księstwa śląskie i, co dla Habsburgów było szczególnie groźne, Królestwo Węgierskie. Bowiem na terenie krajów korony ¦więtego Stefana ich przeciwnicy mogli liczyć na pomoc Siedmiogrodu. W połowie wieku XVI Węgry zostały rozdzielone na trzy części: włączoną do Turcji (m.in. Buda, Pecs, Szegedyn), podporządkowaną Turcji, ale zachowującą znaczną samodzielność, czyli Siedmiogród (m.in. Koszyce, Tokaj, Gyulafehervar, Radnot), i pozostająca we władzy Habsburgów, to jest Królestwo Węgierskie (m.in. Gyor, Trenczyn, Vasvar). W roku 1613 władcą Siedmiogrodu wybrany został Gabor Bethlen, z którego imieniem wiązana jest doba gospodarczego, kulturalnego i politycznego rozkwitu księstwa. Między innymi dokonana została reforma skarbu, zaprowadzono monopole, założono w Gyulafehervar uniwersytet.

Powstanie zapoczątkowane w Czechach objęło w 1619 roku także Węgry. Powstańcy węgierscy pod wodzą Bethlena Gabora i Czesi dowodzeni przez hrabiego Thurna jesienią tegoż roku zagrozili Wiedniowi. Cesarz Ferdynand II znalazł się w naprawdę trudnym położeniu, groziła mu nie tylko utrata korony czeskiej, stolicy, ale przede wszystkim wolności osobistej. 9 czerwca 1618 roku cesarz Maciej I zwrócił się o pomoc do Zygmunta Wazy. Król postanowił pomóc i wybawić cesarza z tej wydawałoby się beznadziejnej sytuacji, zezwolił bowiem jego wysłannikom na werbunek ochotników na ziemiach Rzeczypospolitej, ale przede wszystkim wysłał na Węgry Lisowczyków pod wodzą Januarego Kleczkowskiego.

Ratowanie Wiednia, a przy tej okazji panowania habsburskiego w Czechach i na Węgrzech miało, jeżeli chodzi o Zygmunta III ściśle określone podłoże.

Po pierwsze, król chciał pozbyć się z kraju Lisowczyków, którzy po zakończonej niedawno wojnie moskiewskiej byli „bezrobotni” i nie otrzymując należnego żołdu grabili niemiłosiernie własny kraj.

Po drugie, w zamian za pomoc dwór wiedeński skłonny był wyrazić zgodę na podporządkowanie arcybiskupstwu gnieźnieńskiemu biskupstwa wrocławskiego, które obejmowało ¦ląsk podlegający Habsburgom.

Po trzecie, wreszcie ważne było także to, że Wiedniowi zagrażał wrogo nastawiony do Rzeczypospolitej książę Siedmiogrodu Bethlen Gabor.

Należy ponadto zwrócić jeszcze uwagę na zmianę orientacji politycznej Stanisława ¯ółkiewskiego, kanclerza i hetmana wielkiego koronnego, który poparł króla w sprawie udzielenia pomocy Habsburgom przeciw powstańcom czeskim i węgierskim, mimo iż w tym ostatnim przypadku groziło to wybuchem konfliktu z Turcją. Decyzja starego wodza wynikała z tego, że miał on jeszcze świeżo w pamięci rokosz Zebrzydowskiego. Powstanie czeskie groziło destabilizacją polityczną w Europie ¦rodkowej i mogło zagrażać również porządkowi w samej Rzeczypospolitej. Wolał więc wybrać mniejsze zło, ratować Wiedeń i wywołać konflikt z Turcją, ale nie dopuścić do rozwoju „rewolucji” w Europie ¦rodkowej i nowego rokoszu w Rzeczypospolitej.



1. Humienne 21-24 listopada 1619 roku.

Po zakończonych wojnach moskiewskich „bezrobotni” Lisowczycy stacjonowali w rejonie Kowna i niemiłosiernie łupili miejscową ludność. W lipcu 1618 roku zgodnie z postanowieniami układu zawartego 23 marca 1613 roku Zygmunt III zobowiązał się do udzielenia cesarzowi daleko idącej pomocy wojskowej.

6 lipca 1618 roku Zygmunt III odpowiedział cesarzowi, że zabronił Czechom zaciągać żołnierzy w Koronie i Wielkim Księstwie Litewskim. Jednocześnie jednak 22 sierpnia 1618 roku poradził Maciejowi I rozstrzygnięcie sporu z poddanymi przy użyciu środków pokojowych. Z kolei 16 sierpnia 1618 roku przestrzegał ¦lązaków, by do konfliktu się nie mieszali, to jest nie wchodzili ze zbuntowanymi w sojusze. Czechom zaś doradzał 17 września 1618 roku powrót do należnego władcy posłuszeństwa. Poza zakazem werbunków, wszystkie te rady były tylko pobożnymi życzeniami i nie miały poważniejszego wpływu na bieg wydarzeń.

W roku 1619 położenie zewnętrzne Rzeczypospolitej było w porównaniu z latami poprzednimi korzystniejsze o tyle, że nie prowadziła wojny. Co więcej, zawarła rozejmy z Moskwą, Szwecją oraz układ z Turcją. Natomiast powrót żołnierzy, także Kozaków, którzy uczestniczyli w wyprawie królewicza, miały poważny wpływ na sytuację wewnętrzną. Wzrosło niezadowolenie ze stanu państwa i nasiliły żądania zapewnienia spokoju mieszkańcom Wielkiego Księstwa Litewskiego, niepokojonym oraz niemiłosiernie łupionym przez gromady żołnierzy, którym Rzeczpospolita zalegała z wypłatą żołdu za wojny moskiewską i inflancką.

Tym ostatnim król odpowiadał, że wyznaczył komisarzy, którzy mieli obliczyć wysokość zapłaty. Podskarbiemu nakazał możliwie szybko wypłatę należności, zaś żołnierzy wezwał w wydanych uniwersałach do zaprzestania swawoli. Czas nie przynosił jednak poprawy sytuacji wewnętrznej w Wielkim Księstwie.

Większości przybyłych żołnierzy wypowiedziano służbę, ale kiedy trwało obliczanie należności i gromadzono pieniądze na wypłatę, czekający, ale i ci, którym nie upłynął okres, na jaki zostali zaciągnięci, siali swym postępowaniem grozę wśród spokojnych mieszkańców Litwy.

Chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na bardzo ważny problem, z jednej strony przeklinano przybyłych do kraju za ich czyny, a z drugiej obawiano się, żeby go nie opuścili.

Dotychczas król i jego doradcy demonstrowali poparcie dla Habsburgów, ale bez podejmowania konkretnych działań. Jednym z kolejnych tego przejawów było przyjęcie przez królewicza Władysława zaproszenia wuja, arcyksięcia biskupa wrocławskiego Karola, i w maju 1619 roku wyjazd na ¦ląsk.

Królewicz Władysław, który spotkał się w Częstochowie z przedstawicielami katolickiej szlachty czeskiej, ale wrogo nastawionej do Habsburgów, w trakcie tego spotkania odrzucił propozycję przyjęcia korony czeskiej. Zrobił to bardzo szybko, bez wahania i zapewne w porozumieniu z ojcem. Jest to świadectwem zachowania neutralności między zwaśnionymi stronami. Jednakże następne wydarzenia wykazały, że o wygaszeniu konfliktu środkami pokojowymi nie może być mowy.

Wydawałoby się, że latem 1619 roku Habsburgowie austriaccy stanęli, na skraju przepaści. Najpierw w Pradze powstańcy czescy proklamowali Królestwo Czech, £użyc, Moraw i ¦ląska. Następnie zdetronizowali Ferdynanda i 26 sierpnia oddali koronę palatynowi reńskiemu, Fryderykowi V. Przeciw cesarzowi wystąpili także Węgrzy, którzy w październiku przyjęli protektorat Gabora Bethlena, który dążył do zjednoczenia Siedmiogrodu z Królestwem Węgierskim. Co więcej uzyskał dla swych zamiarów aprobatę Turcji. Mając poparcie Stambułu porozumiał się ze zbuntowanymi przeciw Habsburgom Czechami, później przekroczył granicę państw habsburskich.

Już 14 października wkroczył do Preszburga, a nie napotykając poważniejszego oporu przeszedł ziemie Królestwa Węgierskiego, a następnie Austrii i w listopadzie, wspierany przez Czechów, Morawian i ¦lązaków, obległ Wiedeń.

W tej skomplikowanej dla Ferdynanda II sytuacji pod koniec lata 1619 roku przybył do Warszawy kolejny wysłannik cesarski, hrabia Michael Althann. Oficjalnie przyjechał, by złożyć gratulacje w imieniu brata królowej, arcyksięcia Leopolda, z okazji narodzin i chrztu królewny Anny Katarzyny Konstancji. Rzeczywistym powodem była misja zlecona przez Ferdynanda II.

Nowy król czeski, a od l lipca 1618 roku koronowany król węgierski przypominał zobowiązania układu z roku 1613, o udzielaniu sobie pomocy w razie buntu poddanych. Jego stwarzała królowi polskiemu realną możliwość udzielenia Habsburgom pomocy bez obciążania Rzeczypospolitej jej negatywnymi skutkami, a może nawet odniesienia korzyści terytorialnych i rozwiązania problemu ludzi przybyłych z Moskwy.

W czasie zwołanej przez monarchę narady obecnych w Warszawie senatorów, do której doszło przed 30 września 1619 roku, postanowiono wysłać posła do Czech, zezwolić na zaciągi, ale z zastrzeżeniem, że za pieniądze cesarskie. Nadto nakazano, by żołnierze zbierali się na granicy, co miało uchronić kraj od grabieżczych przemarszów. Król wyraził zgodę na to, by ruszył na służbę cesarską Stanisław Lubomirski, który jednak nie skorzystał z tego pozwolenia.

Chodzi o to by żołnierze, w tym również Lisowczycy, przywykli do współdziałania z Kozakami, nie ruszyli wraz z nimi poza granice, w głąb państwa tureckiego. To groziło bowiem odwetem, wojną, której obawiano się zawsze, a teraz, z racji wyczerpania długoletnimi walkami z Rosją i Szwecją.

Odmówiono jednak bezpośredniego, a przynajmniej szybkiego wsparcia Habsburgów przez Zygmunta III i Rzeczpospolitą, ponieważ, jak tłumaczono, wymagało to zgody sejmu.

30 września król powiadomił o swoich postanowieniach kanclerza, a zarazem hetmana wielkiego koronnego Stanisława ¯ółkiewskiego. Jeszcze w maju Zygmunt III pisał, że jeśli żołnierze, którzy wrócili z Moskwy, w tym Lisowczycy, nie rozejdą się spokojnie do domów, trzeba będzie rozważyć, jak ich rozpędzić. Teraz jednak wobec zmiany sytuacji polecał, żeby hetman wysłał, jeśli wygasło zagrożenie tureckie, pułk lisowski lub inny na ratunek cesarzowi.

Zdaje się, że owym ratunkiem miało być wejście pułku na ziemie śląskie. Tak rozumował między innymi radziwiłłowski zaufany w Warszawie, Daniel Naborowski, który napisał 20 października 1619 roku, iż senatorowie „subsidia ... przeciwko ¦lązakom pozwolili”.

Król informował kanclerza, że biskup wrocławski arcyksiążę Karol pisał do Wawrzyńca Gembickiego o możliwości powrotu ¦ląska do Rzeczypospolitej, w zamian za zgodę na zaciągi. W istocie biskup pisał 14 sierpnia 1619 roku, że gotów jest oddać swą diecezję pod protekcję króla polskiego, a zarazem odnowić teraz jedynie formalnie istniejący jej związek z metropolią gnieźnieńską. Z czasem nawet sam Ferdynand II poszedł na dalsze ustępstwa, bo zgodził się, by król, królewicze, nawet magnaci Rzeczypospolitej przejmowali czy to w formie zastawu, czy jako lenno, dobra śląskie i węgierskie, jeśli je odbiorą zbuntowanym. A zatem, nie mylił się w swych informacjach Naborowski.

Decyzja o udzieleniu pomocy cesarzowi w postaci wysłania Lisowczyków zapadła już na przełomie maja i czerwca 1619 roku. Król zgodził się na zaciągnięcie 5 tysięcy ludzi z żołdem 15 złotych na kwartał od konia. We wrześniu 1619 roku Lisowczycy przeszli na Pogórze, było to uzasadnione z dwóch względów, z jednej strony należało dać „odetchnąć” mieszkańcom Wielkiego Księstwa, a z drugiej nowe miejsce postoju znajdowało się bliżej krajów cesarskich. Stąd ruszyli w październiku do Słowacji.

Jak zwykle przemarsz żołnierzy lisowskich stanowił dopust Boży dla mieszkańców mijanych terenów. „Mało byli różni od nieprzyjaciela koronnego, tylko iż nie palili” - zapisał autor relacji O żołnierkach lisowczykach... .

Zgoda Zygmunta III związana była przede wszystkim z tym, że po stronie powstańców czeskich wystąpił zajadły wróg Rzeczypospolitej książę Siedmiogrodu Gabor Bethlen. Postanowiono by zaciągnięte chorągwie ruszyły w kierunku Wiednia, a w miarę możliwości działały na tyłach wojsk książęcych.

Tak przedstawił to kronikarz Lisowczyków, Wojciech Dembołecki, pisząc, że zostali zaciągnięci dla ratowania „Cesarza Chrześcijańskiego” i w taki sposób, „aby byli nieprzyjacielowi około Wiednia na dobywanie go leżącemu szyki psowali”.

Niedługo po tych wydarzeniach to jest 8 października przybył do stolicy królewicz Władysław, a wraz z nim arcyksiążę biskup wrocławski Karol. W trakcie toczonych rozmów potwierdzone zostały wcześniejsze propozycje odnoszące się do ¦ląska. Pojawił się też po raz pierwszy termin wolontariusze, którzy służąc bez żołdu mieli iść przeciwko ¦lązakom.

Postanowiono także, że ich dowódcą, ma być Adam Lipski, brat podkanclerzego koronnego i biskupa łuckiego Andrzeja.

Dodać także należy, że w liście z 30 września, pisanym do Stanisława ¯ółkiewskiego, król nie wspominał, by wysłani mieli uzyskać odrębnego wodza. 18 października Adam Lipski wyruszył z Warszawy do zaciąganych.

Hetman przekazał polecenie królewskie Lisowczykom. Jednakże nie byli oni zachwyceniu wiadomością otrzymaną od wodza. Co więcej lekko zbrojni jeźdźcy nie kwapili się, by samemu wyruszyć na tereny, gdzie budzące respekt oddziały przeciwnika miały wsparcie w licznych, obronnych miastach.

Zażądali, by w wyprawie wzięła udział ciężka jazda i piechota. „Długo się zacinali nie chcąc wniść bez posiłków kopijnika i piechoty” - przypomni w lutym 1621 roku Jerzy Zbaraski, kasztelan krakowski.

Ostatecznie Lisowczycy pozornie tylko poddali się woli króla i hetmana, oraz argumentom Adama Lipskiego. Naprawdę posłuchali tego, co mówił Jerzy Hommonai, magnat węgierski, blisko związany z Rzeczpospolitą, a raczej z Mniszchami, od których pod zastaw pożyczanych sum przejął dobra Laszki wraz z zamkiem oraz Chyrów w ziemi przemyskiej. Hommonai był konkurentem Gabora Bethlena do tronu siedmiogrodzkiego i po doznanym niepowodzeniu tym żarliwszym stronnikiem Habsburgów. Jan Zrzenczycki, autor wydanych w roku 1620 Nowych nowin z Czech, z Tatar, z Węgier... zapisał: „Humanai lisowczyki zwiódł z granicy i przywiódł do Węgier mszcząc się wygnania swego”. Oznaczało to nie tylko zasadniczą zmianę celu wyprawy, walkę nie o ¦ląsk dla króla i Rzeczypospolitej, lecz ziemię Węgier dla Hommonaia, a to już groziło odwetem Turcji, której książę Siedmiogrodu był podporządkowany.

Pod koniec października 1619 roku Lisowczycy przesunęli się na wschód bliżej granicy z Siedmiogrodem, zatrzymali się w Jaśliskach, gdzie 11 listopada odbyło się koło generalne. Koło potwierdziło wybór i władzę pułkownikowską Walentego Rogawskiego i zatwierdziło artykuły wojskowe. Od samego początku wyprawy mamy doczynienia z rozbieżnościami co do liczby Lisowczyków, którzy uczestniczyli w wyprawie.

Autor relacji O żołnierzach lisowczykach... pisze, że szło 25 chorągwi, ale niezmiernie zróżnicowanych, liczących od 20 do 150 ludzi. Do tego doliczyć należy czeladź, ciurów, którzy w razie potrzeby mogli stanąć do walki, a zawsze do rabunku. Zdaniem Wojciecha Dembołeckiego, Lisowczyków było 2200.

Inne relacje i autorzy opracowań podają, że do Siedmiogrodu pod Rogawskim ruszyło 5, a nawet 10 tysięcy Lisowczyków. Rozbieżności dotyczące liczebności Lisowczyków, którzy ruszyli na Słowację mogą wynikać z tego o czym już pisałem wcześniej na temat transportowania sprzętu obozowego, ekwipunku, zapasów żywności i broni. Można jednak próbować wyjaśnić rozbieżności w inny sposób. Lisowczycy wkraczali na teren wrogiego kraju, mogli liczyć tylko na siebie, a chcąc osłabić morale przeciwnika rozsiewali plotkę, że mają przewagę liczebną.

Przeciwnikiem Lisowczyków jak się okazało były oddziały węgierskie, którymi dowodził książę Jerzy Rakoczy.

Jego siły liczyły około 2500 ciężkiej jazdy, tyleż lekkiej, tak zwanych sabatów, oraz 2000 piechoty. Oddziały Rakoczego znajdowały się ponad 50 kilometrów od Jaślisk, w miejscowości Jasenovce, skąd mogły kontrolować drogi wiodące od przełęczy karpackich.

Walenty Rogawski prowadząc Lisowczyków przeciwko do Siedmiogrodu miał do wyboru dwa przejścia przez Karpaty, Przełęcz Dukielską lub £upkowską. Autorzy relacji i opracowań podają, że dotarli do stanowisk nieprzyjelskich w ciągu jednej nocy, na tej podstawie twierdzą jednoznacznie, iż Rogawski wybrał dogodniejszą dla jazdy drogę przez Przełęcz Dukielską.

Uważam jednak, że Lisowczycy poruszający się komunikiem, nie prowadząc taborów nie musieli szukać dogodnego przejścia przez góry i wybrali nie strzeżoną przez wojska Rakoczego Przełęcz £upkowską. Dzięki temu zaskoczyli, lekceważących ich, Węgrów. 21 listopada doszło do bitwy pod Zavadą, nazywanej też od leżącego opodal zamku Rakoczego bitwą pod Humiennem. Odnieśli sukces, bo jak mówił rok później w obecności cesarza Ferdynanda II, Jarosz Kleczkowski bezpośredni uczestnik bitwy, że „byli bardziej na wiązanie nas rozpasani niż na bitwę zaostrzeni”.

W opisie starcia, zawartego w Nowych nowinach Z Czech, z Tatar z Węgier...,wydanych przez Jana Zrzenczyckiego, po pierwszym uderzeniu chorągwi £agiewnickiego i Oryńskiego nastąpił przesądzający losy bitwy atak sił głównych, prowadzonych przez Jarosza Kleczkowskiego który: „wziąwszy chorągiew, w pośród wojska onego się wdarł, a drudzy gotowi po nim i tak się jako w rzece jakiej utopili”. ¦ciślej mówiąc nie utopili, lecz rzekę rozdzielili na cofające się strumyki, a dzieła zwycięstwa dokończyło nastąpienie pozostających w rezerwie. Ci, „przypadłszy, ostatnie uczynili skończenie”

Jak widać z tego opisu, że Rogawski zdając sobie sprawę z tego, że ma znacznie mniejsze siły od Rakoczego okazał się dobrym dowódcą i strategiem. Dwie pierwsze chorągwie ruszyły z zadaniem rozpoznaniem walką sił i słabych punktów przeciwnika. Nie zapomniał także o konieczności myślenia o ekonomii sił. Warto również stwierdzić, że chorągwie £agiewnickiego i Oryńskiego nie atakowały same, ale idąc na czele miały za sobą chorągwi ciurów.

Bitwa w początkowej fazie toczyła się przy wyraźnej przewadze Węgrów, a z tego wynika, że Rogawski nie dysponował dziesięcioma tysiącami ludzi. Zgodnie z innymi relacjami do rozstrzygnięcia po myśli Rogawskiego doszło niespodziewanie, kiedy atak ciężkiej jazdy Rakoczego przełamał szyki Lisowczyków i rzucili się oni do ucieczki. W tej sytuacji Rakoczy niemal pewny, że odniósł zwycięstwo wysłał do przodu piechotę, ale wpadłszy do obozu polskiego przystąpiła do jego rabowania. Nie nbaciskane w tym momencie chorągwie polskie zawróciły i zaatakowały zaskoczonego przeciwnika odnosząc pełne zwycięstwo, tym większe, że Rakoczy miał trzy razy więcej wojska.

Po zwycięstwie nad siłami Rakoczego Lisowczycy poszli rozlali się szeroko po wschodniej Słowacji czyniąc to samo co w Rosji i na ziemiach polskich. Po minięciu Sarospataku, położonego o około 100 kilometrów na południe od Jasenovca i Humennego, zawrócili w stronę Koszyc i stanęli obozem pod Niźną Mysią. Był to już kres kampanii w odniesieniu do jej strony wojskowej, bo Lisowczycy wykonali swoje zadanie, po klęsce Rakoczego Bethlen Gabor wycofał się spod Wiednia, a za nim Czesi hrabiego Thurna.

W pułku lisowskim zaczął się kryzys, doszło do sporu między tymi, którzy zgodnie z sugestiami Hommonaia, chcieli działać w Siedmiogrodzie, a tymi którzy chcieli pójść na ¦ląsk bądź do Austrii, oraz tymi wreszcie, którzy chcieli wracać do kraju, jak okazało się później zwyciężyli zwolennicy ostatniego rozwiązania.

Warto jednak zauważyć, że tak jak i dotychczas, był to marsz straszny. O wrażeniu, jakie zrobił w Polsce, na dworze królewskim w Warszawie, świadczy list korespondenta biskupa poznańskiego Andrzeja Opalińskiego: szli „łupiąc, paląc, ścinając, mordując, nikomu, nawet i małym dzieciom nie przepuszczając i choć się im niektóre miasteczka poddały, tedy wiary nie strzymawszy, pobili, posiekli, wyłupili”.

Kryzys w pułku doprowadził do rozłamu. Rogawaski podjął 9 grudnia 1619 roku decyzję o powrocie swoich chorągwi do kraju.

W tej skomplikowanej sytuacji część pułku pod wodzą Januarego Kleczkowskiego zdecydowała się na pójscie na służbę cesarską, w której pozostawała przez kilka następnych lat. Po śmierci Kleczkowskiego 4 marca 1620 roku pod Krems komendę nad Lisowczykami przejął Stanisław Rusinowski, pod którego rozkazami walczyli w bitwie pod Białą Górą 8 listopada 1620 roku

Lisowczycy wracający do kraju, zatrzymali się na trakcie dukielskim, nie opodal Dukli, ale jeszcze po węgierskiej stronie granicy. Tu doszło do wypowiedzenia posłuszeństwa Walentemu Rogawskiemu i oddania władzy Adamowi Lipskiemu, który dopiero teraz pojawił się na widowni. Wysłano do króla posła, niejakiego Poddębka, który miał tłumaczyć, dlaczego po zwycięstwie nie poszli łączyć się z wojskiem cesarskim. Wynikało to z tego, że nie byli przygotowani do długiej wyprawy, brakowało im kowali, aby kuć konie, rydli, żeby zakładać obozy, nie mieli pieniędzy, a także, czy raczej przede wszystkim, iż „częstych zameczków w ciągnieniu obawiali się”.

Wysłannik miał w imieniu pułku wręcz żądać od króla podesłania z pomocą chorągwi kwarcianych i piechoty na wypadek ataku wojsk siedmiogrodzkich.

Odpowiedź królewska udzielona 19 grudnia 1619 roku była w istocie rozkazem łączenia się z wojskiem cesarskim, a nawet groźbą, że jeśli nie posłuchają i wejdą w granice Korony, a będą zachowywać się jak dotąd, to chorągwie kwarciane wystąpią, ale przeciw nim.

Jak trudnym wojskiem byli Lisowczycy niech świadczy fakt, że w obozie, jeszcze przed otrzymaniem odpowiedzi królewskiej, doszło do nowego konfliktu. Muszę w tym miejscu stwierdzić, że podziały w pułku to jedna sprawa, a chęć powrotu druga. Zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że przemarsz do obozu cesarskiego był zbyt niebezpieczny. Dalsze trwanie na terenie Słowacji było także niemożliwe z racji tego, że nadciągały nowe oddziały siedmiogrodzkie prowadzone przez Jerzego Szecsyego, a pałający chęcią odwetu Rakoczy odtwarzał swoje rozbite pod Humiennem. Pojawiło się także nowe zagrożenie, ze strony najmniej spodziewanej. Najazd i okrucieństwa Lisowczyków wywołały chęć oporu ze strony wydawałoby się bezbronnej ludności.

Szlachta, mieszczanie oraz chłopi gromadzili się dla obrony mienia i życia. Udało im się nawet zaskoczyć i rozbić pod Stropkovem chorągwie ciurów, które, w nadziei dalszych łupów, odłączyły od sił głównych. O wrażeniu, jakie sprawiła porażka, a nie o wielkości strat wielkości świadczyła powtarzana wiadomość o śmierci 200 ludzi.

Siły główne pułku przeszły Karpaty przez Przełęcz Dukielską i podobno już około 10 grudnia 1619 roku zatrzymały się w okolicy Jaślisk, Dukli, Krosna.

Otrzymali od Hommonaia resztę umówionego żołdu i, jak zapisał w pamiętniku wojewoda sandomierski Zbigniew Ossoliński, trwali „rozmaitymi niewczasami, zbytkami i okrutnymi zbrodniami tamte obywatele uciskając”.

Tak więc Polacy po raz pierwszy w XVII wieku ocalili Wiedeń i władzę cesarza w Czechach i na Węgrzech, a konsekwencja tego kroku było to, że wojna nie została zakończona, ale trwała dalej.

Rzeczpospolita zaś popadła w nowy konflikt z Turcją, nie zyskując nic, bo skończyło się tylko na obietnicach dworu wiedeńskiego w sprawie biskupstwa wrocławskiego.

Lata 1620-1621 zapisały się w dziejach Lisowczyków czynami nadzwyczajnymi i zwyczajnymi - okryli się sławą w bitwach: pod Cecorą, Białą Górą i Chocimiem oraz niesławą w licznych grabieżach i gwałtach.

Pułk podzielił się na cztery grupy, na których czele stanęli: Stanisław Jędrzejowski, Idzi Kalinowski, Jarosz Kleczkowski i Walenty Rogawskl. Warto zauważyć, że przed podziałem żołnierze wypowiedzieli posłuszeństwo Adamowi Lipskiemu i nie uznawali jego władzy nad sobą.

Wspomniany Idzi Kalinowski to zapewne pułkownik Kalinowski, którego nazwisko znalazło się wśród wytrąbionych, czyli wypędzonych z wojska przez Jana Karola Chodkiewicza, a następnie, w czasie sejmu (22 stycznia - 5 marca 1619), skazanych przez króla na infamię, pozbawienie czci, a to dlatego, że „w Ojczyźnie łupiestwa czynili”.

2. Biała Góra 8 listopada 1620 roku.

Lisowczykom powracającym do kraju w grudniu 1619 roku towarzyszyła obawa przed skutkami podjętej wyprawy: odwetem Siedmiogrodu i dalszym pogorszeniem stosunków z Turcją. ¯ywa była też pamięć wcześniejszych grabieży, którą nasilały wieści o tym, co wyczyniali na Węgrzech, a przede wszystkim, gdy granice przekroczyli, skargi wzbudzone łupiestwami dokonywanymi już w Polsce.

6 stycznia 1620 roku w Krakowie z okazji roków sądowych, w czasie których szlachta zaczęła na temat bezpieczeństwa kraju i województwa. 14 stycznia wysłano do Warszawy posłów, którzy mieli zaprotestować przeciwko złamaniu, w wyniku działań Lisowczyków, pokoju z Węgrami, skarżyć się na spustoszenie Pogórza, a przede wszystkim mówić o niebezpieczeństwie, jakie grozi samemu Krakowowi. Adresatami poza królem byli także między innymi arcybiskup gnieźnieński Wawrzyniec Gembicki, kanclerz, a zarazem hetman wielki koronny Stanisław ¯ółkiewski. Ze skargami, obawami i pytaniami wystąpiła także szlachta sandomierska i wielkopolska: kaliska oraz poznańska. Ta ostatnia, nie zdając sobie sprawy z rozmiarów zagrożenia, przyjęła poselstwo kpinami: „kiedyby do nas przyjechali, pognietlibyśmy to”.

Król po wysłuchaniu posłów wydał i rozesłał uniwersały, w których nakazał znosić grabieżców, i rozesłał je po całej Koronie i Litwie. Wykonawcą woli króla i kanclerza był hetman polny koronny Stanisław Koniecpolski, który po otrzymaniu rozkazów, zaatakował przebywających w okolicach Miechowa Lisowczyków. Część rozproszył, a jakąś grupę wcielił do podległych sobie chorągwi kwarcianych.

Spora grupa Lisowczyków poddała się rozkazom królewskim, przeszła granicę krajów cesarskich, możliwe, że o ich uległości zadecydowały także groźby króla i kanclerza, a także bezpośrednie działania hetmana polnego koronnego. Już na początku lutego 1620 roku nadeszły z Czech wieści o niespodziewanym wtargnięciu 800 „Kosaken”, być może pod wodzą Stanisława Iwanickiego. Po tych wydarzeniach nowy król Czech Fryderyk V, nazwany „królem zimowym” protestował przeciw obecności polskich oddziałów na Morawach, pustoszeniu wsi i miasteczek. Zarazem podjęto z nimi walkę, ale wobec szybkości najeźdźców zwykle mało owocną.

Na czele części Lisowczyków powracających z wyprawy Słowackiej stanął Jarosz Kleczkowski. Wybrało go koło generalne, które odbyło się w ¯migrodzie i Bochni. Ponadto koło dokonało wyboru urzędników wojskowych i zatwierdziło artykuły wojskowe. ¯ołnierze zgodzili się na przyjęcie propozycji przejścia na służbę cesarską, ale nie uzgodniono jej warunków.

Należy stwierdzić, że po dojściu do Wiednia Kleczkowski powiedział, że on i jego żołnierze nie będą dyskutować na temat wysokości żołdu bo są pewni, że wykazane męstwo zostanie dostatecznie nagrodzone. Układ, który musiano zawrzeć, nie jest znany.

Przekroczenie granicy zyskało efektowną oprawę, tak chciał pułkownik, miało ono niezwykłą wymowę, jak gdyby nie opuszczenia, lecz wyrzeczenia się Ojczyzny. Zwracając się do towarzyszy i podkomendnych Jarosz Kleczkowski mówił, iż Rzeczpospolita nigdy nie nagrodziła ich krwawej służby.

W istocie szlachta krakowska odpowiadając w połowie stycznia 1620 roku przybyłym posłom, którzy upominali się o poparcie pretensji do jakiejś zapłaty, uznała, iż nigdy nie byli zaciągnięci do służby krajowi. Teraz Jarosz Kleczkowski dowodził, że wszędzie im będzie lepiej, owszem, że żołnierz, któremu męstwo zapewnia dostatek, świat cały ma za Ojczyznę. Skończywszy, obrócił się ku opuszczanej Polsce, „na którą jako na niewdzięczną ziemię plując”, przesiadł się na innego wierzchowca i ruszył pociągając za sobą pułk do ¦ląska.

Mowa znana była w całej prawie Rzeczypospolitej, słowa Kleczkowskiego zapisywano w prowadzonych w dworach diariuszach. Słów Kleczkowskiego nie komentowano, nie doczekała się nawet repliki w literaturze. A zatem, to co było szokujące dla potomnych, inaczej odbierali współcześni. Możliwe także, że nie zawsze odpisy kończyły się tak ostrymi słowami. Zdarzało się, że przytaczane słowa pułkownika zawierały jedynie skargę na niewdzięczność Ojczyzny, wykazanie niesłuszności zarzutów, zapowiedź zdobycia nowej sławy na wyprawie. „Znajdziem tam znowu nieutraconą sławę”. W diaruiuszach pożegnanie z krajem kończyła odpowiedź Lisowczyków, którzy wzywali wodza, by wiódł ich na wroga, a to dlatego, aby na nim wyładowali gnębiące ich poczucie krzywdy. „Rychło nas prowadź, abyśmy... ze słusznych przyczyn gniew ku Braciom na nieprzyjaciela wylali”.

3 lutego 1620 roku Lisowczycy przekroczyli w okolicach Siewierza granicę ¦ląska i zatrzymali się na nocleg na obszarze od Bytomia po Tarnowskie Góry. Mieszkańcy tych ostatnich wykazali uzasadnioną nieufność, bo powitali idących ogniem działowym. Nazajutrz Lisowczycy złupili Strumień oraz Skoczów.

W późniejszej drodze doszło do dwu starć, z których Lisowczycy wyszli zwycięsko i w obu wypadkach dzięki użytemu podstępowi.

W pierwszym uszykowawszy do boju ciurów ściągnęli na nich główne uderzenie, po czym sami, nagłym atakiem z boku, rozbili przeciwnika. W drugim chorągwie wyszły potajemnie z obozu, a gdy nieprzyjaciel zaatakował pozostałych w nim ciurów, zaskoczyli i pokonali.

Po czterech dniach forsownego marszu, pokonując dziennie około 70 kilometrów, Lisowczycy dotarli w pobliże Wiednia budząc swym pojawieniem się przede wszystkim strach, tym większy że w początkach roku wystąpiła przeciwko Ferdynandowi i Dolna Austria.

Obawiając się zdrady, a nawet podejrzewając, że są ludźmi Gabora Bethlena, wyprowadzono z miasta, w sobotę 8 lutego, gotowe do walki wojsko. Nie chciano rozmawiać z posłami, którzy od południa do nocy czekali na otwarcie bram. Wkrótce po wymianie zdań nieufność została przełamana.

W niedzielę przybyłych Lisowczyków przywitał osobiście wódz cesarski, Henri Duval Dampierre. ¯ołnierze złożyli uroczyste śluby wiernej służby.

Następnie odbył się pokaz sprawności bojowej wojska, otoczywszy stojących w polu rajtarów „naprzód strzelbę wypuściwszy nad nimi, szabel dobyli, a potem tak w rozsypkę poszli, jako muchy od mleka rozegnane i taż wartkością na swój ordynek przyszli, jako byli”. Następnie doszło do wymiany upominków.

Mniej szczęścia mieli ci, którzy szli w ślad za głównym pułkiem mając nadzieję znalezienia w krajach cesarskich zadęcia, ale głównie łupów. W kwietniu tegoż roku wojska morawskie i śląskie rozbiły gdzieś pod Namysłowem oddział Stefana Ligęzy. Rotmistrz który pochodził z Sandomierskiego, porucznik Gabriel Zakrzewski z Ciechanowskiego, 24 żołnierzy wywodzących się, jak pisze August Mosbach, z Wielkiej i Małej Polski, z Rusi oraz Wielkiego Księstwa Litewskiego, dostało się do niewoli i za czynione rozboje zginęło 21 maja na szubienicy we Wrocławiu.

W maju został rozbity w okolicach Legnicy oddział Jakuszewskiego. Spośród 600 ludzi pod Wiedeń dotrzeć miało w końcu miesiąca tylko 250, weszli oni w skład pułku głównego.

Rozłam nastąpił w oddziale Stanisława Iwanickiego. Po dotarciu do obozu część żołnierzy nie chciała połączyć się z Lisowczykami. Wybrali nowego dowódcę, zresztą dotąd służącego w pułku lisowskim, Idziego Kalinowskiego, i pod jego komendą ruszyli na Morawy. Zaś Stanisław Iwanicki z pozostałymi podjął działania z osobna, dostał się do niewoli i został stracony.

Tymczasem będący pod Wiedniem pułk lisowski został odesłany do odległej o kilkanaście kilometrów' wioski Enzersdorf. Starszyznę: pułkownika Kleczkowskiego sędziego wojskowego Jerzego Chełmskiego, rotmistrzów: Idziego Kalinowskięgo, Stanisława Rusionowskiego i kilku innych zdecydował się przyjąć Ferdynand II.

W czasie audiencji, na którą przybyli prowadząc jeńców schwytanych w czasie przemarszu, Jarosz Kleczkowski wygłosił mowę, w której wspominał odniesione sukcesy w kamapaniach moskiewskich, niedawnym zwycięstwie nad Węgrami pod Humiennem. Zapowiadał nowe wielkie zwycięstwa, ale już wkrótce sławną przyszłość, przesłoni cień niesławy.

Lisowczycy odesłani do Enzersdorfu rozlokowali się na wyznaczonych kwaterach, a później większość z nich wyruszyła do Wiednia by zwiedzić miasto, przypatrzeć się jego mieszkańcom, czasem, żeby sprzedać pochodzące z grabieży łupy. Pozostali, nad którymi sprawowali władzę Stanisław Stroynowski i któryś z rotmistrzów, popili się, nie zachowując przy tym należytych środków ostrożności. „Wszyscy przez zdrowie Cesarskie pełnili”, zapisał Wojciech Dembołecki. Nie zachowano należytych środków bezpieczeństwa.

Poza osłoną kwater zawiódł także wywiad, nie wykryto bowiem bliskiej obecności silnego oddziału Morawian, podobno 6000 ludzi, którymi dowodził pułkownik Fryderyk Stampfel.

W efekcie, gdy w nocy Morawianie zaatakowali, zaskoczenie było zupełne. Lisowczycy rzucili się po próbie oporu do ucieczki, co uchroniło ich od znaczniejszych strat, ale i te, których doznali, były bolesne. ¬ródła niemieckie mówią, chyba jednak z oczywistą przesadą, o 300, a nawet 1000 poległych. Po podsumowaniu strat okazało się, że między innymi zginął oboźny Rufin, a także 2 towarzyszy, 43 pachołków i 20 ciurów. Straty poniesione w tym starciu jeśli chodzi o liczbę poległych były zbliżone do takich, jakie ponoszono w dużej bitwie jazdy. Gorycz porażki była tym większa, że przeciwnik obrabował obóz.

O tym, że starcie było jedynie porażką, nie klęską, świadczył fakt, że kiedy skonfudowana starszyzna napotkała 11 lutego swych żołnierzy, ci nie tylko byli gotowi do walki, lecz odnieśli już pewien sukces. Zaskoczyli jakiś oddział niedawnych zwycięzców, rozbili go i pojmali jeńców, wśród których był brat pułkownika Stampfla.

Po krótkim postoju po epizodzie wiedeńskim, pułk został odesłany do Krems, gdzie znajdował się główny obóz wojsk cesarskich. Wraz z nimi miał wyruszyć do Czech. Lisowczycy, którzy szli w straży przedniej, dali próbkę makabrycznego humoru, napotkawszy wesele, część weselników uznali za nieprzyjaciół. Tych nie tylko ograbili, lecz nagich ubrali w zbroje i mimo silnego mrozu odesłali do Wiednia. Ferdynand II uwolnił nieszczęśliwych i nakazał obdarzyć odzieżą, czym wzbudził żywe niezadowolenie „tryumfatorów”.

Wyprawa wojsk cesarskich nie przyniosła sukcesu, gdyż nie zdołano zdobyć Kutnej Hory, miasta leżącego około 60 kilometrów na zachód od Pragi.

Dla Lisowczyków wyprawa okazała się szczególnie smutna, wrócili bowiem bez wodza, który w środę popielcową, 4 marca 1620 roku, wyjechawszy na harce, został z zasadzki zastrzelony. Ciało udało się jednak zabrać i w Krems wyprawiono wspaniały pogrzeb na koszt cesarza i z udziałem cesarskich dowódców.

6 marca 1620 roku koło generalne wybrało na miejsce Kleczkowskiego, nowego pułkownika. Został nim Stanisław Rusinowski. Następne tygodnie i miesiące upłynęły chorągwiom pod znakiem szybkich, niespodziewanych ataków na tereny, których mieszkańcy odmawiali posłuszeństwa Ferdynandowi II.

Relacje wspominają dwudniowe starcie stoczone 20-21 marca, podobno z „dziesięcią tysięcy” Czechów.

W jego trakcie Lisowczycy „ubili Czechów 9999, ostatkom darowali, którzy pouciekali”. Sądzę jednak, że było to echo walk pod Kutna Horą.

Zdaniem kasztelana krakowskiego Jerzego Zbaraskiego Lisowczycy nie działali jednak sami. „Teraz w Niemczech od rajtarów nigdy się nie odrywali, bo oni znają swoje siły”, pisał w roku 1621.

Mówiąc ściślej, nie podejmowali samodzielnie poważniejszych zadań, ponieważ nadal byli niezrównani, gdy działali z zaskoczenia. Nagły atak, dawał możliwość zwycięstwa, gdy udało się zaskoczyć przeciwnika, a w razie gdy nie udało się zaskoczyć, albo przeciwnik miał znaczną przewagę mogli szybko się wycofać.

Niestety w toku tych działań Lisowczykom towarzyszy sława rabusiów siejących terror wśród ludności. 6 lipca 1620 roku donoszono z Dolnej Austrii, że w miejscowości Heidenreienstein, że nie uszanowali nawet listu żelaznego.

Co gorsza 12 żywych, w tym 2 dzieci, zamienili w umarłych, a 5 umarłych wydobyli z grobów, żeby obrabować. Wkrótce przerażeni Austriacy zaniechali oporu wobec Ferdynanda, a lisowscy rabusie stracili pretekst do grabieży pod pozorem karania buntowników.

Tymczasem na początku sierpnia 1620 roku, cesarz Ferdynand II znając postawę chorągwi lisowskich rozważał możliwość, zatrzymania w służbie 1000 - 1500 ludzi. Pozostali mieli wrócić do Polski. Cesarz chętnie pozbyłby się wszystkich chorągwi lisowskich, ale w skarbie brakowało pieniędzy na wypłacenie żołdu.

Tymczasem w Czechach i na Węgrzech nadal rosło napięcie i obie strony przygotowywały się do decydującego starcia. Zatem, pozbywanie się niekarnego, ale za to bitnego wojska nie wchodziło w grę. Właśnie wydarzenia na Węgrzech wpłynęły ma zmianę planów cesarskich. 25 sierpnia 1620 roku, Węgrzy zdetronizowali Ferdynanda oddając tron Gaborowi Bethlenowi. Książę Siedmioogrodu, choć jeszcze 18 sierpnia potwierdził rozejm, koronę węgierską przyjął, to przesądziło o tym, że oddziały siedmiogrodzkie i węgierskie ruszyły z pomocą Czechom.

Natomiast Ferdynandowi II udało się pozyskać nowego, pożytecznego sprzymierzeńca. Był nim książę Bawarii Maksymilian, zaś ceną sojuszu była obietnica nadania mu przez cesarza godności elektorskiej. Dzięki staraniom księcia Maksymiliana, książę saski Jan Jerzy już w marcu 1620 roku wystąpił przeciw Czechom. To działanie miało mu, co prawda tylko przejściowo, przynieść część ¦ląska i £użyce.

W lipcu 1620 roku doszło w Ulm Unia i Liga zawarły układ, w którym zagwarantowały sobie wzajemnie, że nie będą prowadziły żadnych działań zbrojnych na terenie Rzeszy. Jednakże układ nie gwarantował pokoju w Górnym Palatynacie, dziedzicznym księstwie Fryderyka V, do którego w sierpniu wkroczyły oddziały Ligi dowodzone przez Ambrogia Spinolę.

Tymczasem już na przełomie sierpnia i września 1620 roku do Górnej Austrii wkroczyły wojska Ligi wsparte posiłkami przysłanymi przez króla Hiszpanii Filipa III, oraz pieniędzmi danymi przez papieża Pawła V.

4 września w Rastenburgu doszło do połączenia oddziałów Ligi z wojskami cesarskimi i natychmiast rozpoczęły marsz., którego celem była Praga. 20 września przekroczyły w miejscowości Nove Hrady granicę Czech.

Należy jednak w tym miejscu stwierdzić, że Praga stanowiła tylko cel geograficzny i strategiczny. Dużo większe znaczenie miał cel polityczny, czyli ci wszyscy, którzy odważyli się wypowiedzieć posłuszeństwo królowi i cesarzowi. Działania wojskowe miały być prowadzone nie po to by złamać opór, lecz zniszczyć przeciwnika. ¦wiadczyć o tym może los Prachatic, których obrońcy nie posłuchali wezwania do otwarcia bram, kiedy wojska cesarskie złamały opór, wymordowano zarówno żołnierzy, jak i mieszkańców.

Na fali tych wydarzeń autorzy bezpośrednich relacji jeszcze w 1620 roku napisali: „Jako w Wenecji niemasz nic droższego nad truciznę, tak w Czechach teraz niemasz niż tańszego nad śmierć”

Marsz przebiegał przez Budziejowice, które osiągnięto 22 września, Pisek, Strakonice. 11 października wojska cesarskie i Ligi wkroczyły do Pilzna, w którym kwaterowały oddziały Petera Ernsta von Mansfelda, będące w służbie Fryderyka V.

Ponieważ mało jest ludzi nieprzekupnych, istnieje tylko kwestia ceny, Mansfeld za 400 tysięcy guldenów zgodził się nie brać udziału w zmaganiach.

Na początku listopada 1620 roku, pod Rakovnikami, na przeciw siebie stanęły siły obu stron. Sprzymierzeńcy spod znaków Ligi Katolickiej i cesarza Ferdynanda II uznali je, że zwolennicy Fryderyka zajmują dogodniejsze pozycje. Spróbowali więc je obejść, ale przeciwnicy cofnęli się. Do ponownego spotkania doszło 8 listopada 1620 roku na przedpolach Pragi, u stóop Białej Góry.

Oddziały bawarskie i Ligi Katolickiej stanęły na lewym skrzydle, cesarskie na prawym. Było to łącznie około 28 000 piechoty i jazdy, wśród tej ostatniej Lisowczycy. Dowodził całością Maksymilian I, skrzydłami Johann Tserclaes Tilly i Charles Buquoy.

Wojska Fryderyka V, w ogóle protestanckie albo raczej antyhabsburskie, liczyły około 22000 ludzi, w tym 5000 jazdy siedmiogrodzkiej i węgierskiej. Dowodził Chrystian książę Anhaltu.

Atakujący, Belgowie, Francuzi, Niemcy, Polacy, Włosi, ci wszyscy, którzy, jak pisano przybyli „dla obrony wiary katolickiej”, mieli przy zbrojach, na ubraniach, chusty białe.

Broniący się Anglicy, Czesi, „także „Niemcy, Holendrzy, Siedmiogrodzianie, i Węgrzy, ściągnięci podobno „na podeptanie wiary , mieli ,przy białym, płatek jakiś modry”.

Ukształtowanie terenu sprzyjało obrońcom, którzy mieli mniej liczne siły od przeciwnika. Dowodzący zwolennikami Fryderyka V Chrystian książę Anhaltu nie zadbał jednak o zniwelowanie przewagi przeciwnika poprzez budowę umocnień polowych, które dawałyby mu swobodę wyboru, między wyjściem w pole a obroną zza wałów. Usypano co prawda na prędce kilka szańców, ale nie mogły one zwiększyć szans obrońców.

Bitwę rozpoczął atak lewego skrzydła wojsk Maksymiliana, 15 chorągwi jazdy i 4 regimentów piechoty. Po początkowym sukcesie, jakim było zajęcie wspomnianych szańców, atakujący zostali zatrzymani, a następnie zmuszeni do cofnięcia się.

Losy bitwy rozstrzygnęły się na skrzydle prawym, gdzie Charles Buquoy, wykorzystując niekarność Siedmiogrodzian którzy zwlekali z zajęciem wyznaczonego im miejsca w szyku, uderzył w powstałą lukę i złamał opór rajtarów czeskich. Następnie Lisowczycy wraz z jazdą cesarską uderzyli na piechotę drugiego rzutu i Siedmiogrodzian. Pierwsza poszła w rozsypkę, drudzy zepchnięci na skraj winnic, stawiali zacięty, ale spóźniony opór.

Według autorów relacji wyznacznikiem sukcesu Lisowczyków było 5000 zdobytych wierzchowców: „Rzadki, który by nie zdobył kilka, kilkanaście koni”.

Dodać jednak trzeba, że kiedy, zgodnie z prawami i obyczajami wojny, oddawano zwycięskiemu wodzowi zdobyte chorągwie, Stanisław Stroynowski i rotmistrz Wojciech Sulimirski złożyli w imieniu Lisowczyków 20, w tym należącą do samego Fryderyka.

Zwycięzcy przystąpili do przywracania dawnego ładu i spokoju w Czechach. Podjęte działania były niczym innym, jak eksterminacją narodu, a zwłaszcza jego szlacheckiej i protestanckiej części, która odważyła się zbuntować Wykonanie zadania cesarz Ferdynand II zlecił powołanemu 13 marca 1621 roku trybunałowi, który gorliwie zajął się szukaniem i karaniem ocalałych z pogromu przywódców powstania, prawdziwych i domniemanych. Bilans tych działań to około 600 straconych osób, oraz tysiące tych, którzy nie chcąc zmieniać wiary szukali ratunku między innymi na ziemiach Rzeczypospolitej £ącznie, jak obliczono po wiekach, ludność Czech zmniejszyła się w wyniku działań bezpośrednich i pośrednich, działania sądów, emigracji i strasznych skutków trwającej latami wojny, z około 4 milionów do 800 tysięcy. Druga płaszczyzna działań cesarskiej „sprawiedliwości”, to liczne konfiskaty dóbr

Po bitwie Lisowczycy zostali, jak się zdaje, rozdzieleni. Część przebywała w Dolnej Austrii, o czym świadczyły płynące na dwór cesarski skargi, jak ta z 22 stycznia 1621 roku o spustoszenie dóbr Aspang (ok. 35 kilometrów na południe od Wiener Neustadt). Inni działali w Czechach, w okolicach Pragi, ścigając przeciwników Wiednia oraz, jak głosili, Rzymu, Cesarstwa i Papiestwa.

Sądzę jednak, że nie ma podstaw, by u źródeł poczynań Lisowczyków dopatrywać się pobudek wyznaniowych. Jeden ze współczesnych autorów wystawił im bowiem takie świadectwo: „nabożeństwa i postów żadnych ... na srebra kościelne radzi patrzyli”

W słowa prawdziwe, choć zabarwione eufemizmem ubrał swą relację Wojciech Dembołecki, który napisał, że przebywając przez 4 tygodnie w okolicach Pragi, „szable we krwi kacerskiej ocierali, a gardła z kurzawy białogórskiej opłukiwali”.

Jednakże mimo represji wojna trwała nadal. Klęska białogórska, która napewno przesądziła losy konfliktu, nie złamała jednakże oporu narodu, będzie to bezsprzecznie zasługą długiej obecności wojsk habsburskich. Pomijając zdrajcę Mansfelda, oddziały czeskie i węgierskie dalej walczyły. Pierwsze trwały w Kotlinie Kłodzkiej aż do jesieni 1622 roku, drugie potrafiły zadać bolesne straty Lisowczykom jeszcze w 1620 roku. Chodzi tu o grupę, która stacjonowała w miasteczku Strażnica, na pograniczu Moraw i Węgier, Przeszedłszy granicę, uderzyły na wysłany z miasta podjazd i zadały mu tym większe straty, że za wychodzącymi zamknięto bramy. Następnie przeniknęły za mury, nie zdobyły miasteczka, Lisowczycy zdołali się obronić, ale ponosząc dotkliwe straty.

Zginęli dowodzący całością rotmistrz £agiewnicki, strażnik wojskowy Cybulski, kilku towarzyszy, m.in. Pycewicz i Rychliński, oraz kilkudziesięciu pachołków i ciurów. Nadto utracono wiele koni, po części zabranych przez napastników, po części padłych ofiarą wybuchłego w toku walki pożaru.

Pociechą mogła być świadomość końcowego zwycięstwa i zdobyte chorągwie, które Stanisław Stroynowski, sędzia wojskowy Jerzy Chełmski i jeden z towarzyszy, zawieźli do Wiednia, by ofiarować cesarzowi. Było ich aż 28, trudno jednak uwierzyć, że zostały zdobyte w jednej bitwie, do tego w takiej, w której raczej się broniono niż gromiono przeciwnika. Był to ostatni głośny występ chorągwi lisowskich w tej kampanii.

Charles Buquoy jeszcze w listopadzie, zapewne zaraz po bitwie białogórskiej, radził cesarzowi, by Lisowczyków zwolnić, ze względu na czynione szkody. Cesarz na początku grudnia 1620 roku odpowiedział, że jest to na razie niemożliwe, bo nie ma pieniędzy na wypłatę zaległego żołdu.

W tym czasie Lisowczycy stacjonowali w okolicach ¯iliny. W styczniu cesarz zapowiedział, że wypowiedzenie służby, a wraz z nim wypłata należności, nastąpi 8 lutego 1621 roku, przy czym wysłany w tym czasie do Ferdynanda II poseł Lisowczyków, rotmistrz Andrzej Okolski, mówił o należności za 6 miesięcy. Z kolei 28 kwietnia cesarz zapowiedział zwolnienie Lisowczyków 8 maja, ale do końca kwietnia zdołano wypłacić żołd zaledwie 2 chorągwiom. 7 maja Ferdynand II, zaalarmowany wiadomością, że polskie oddziały zamierzają przejść z Moraw do Austrii, nakazał niezwłoczną wypłatę pieniędzy i odesłanie ich na ¦ląsk, ale było to zarządzenie dosłownie bez pokrycia.

Ze swej strony Lisowczycy czuli się tym pewniej, że propozycję zaciągu mieli od księcia bawarskiego Maksymiliana, a ponadto nadzieję służby, przynajmniej dla części najbardziej atrakcyjnej, bo w Ojczyźnie.



Zapis na podstawie pracy profesora Henryka Wisnera "Lisowczycy", Wydawnictwo BELLONA, Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1995.

Awatar użytkownika
Marcellus
Posty: 435
Rejestracja: 11 kwie 2008, 12:00
Lokalizacja: Enns,Austria
Kontaktowanie:

Postautor: Marcellus » 24 cze 2008, 18:09

Relacje o szarży husarskiej pod Chocimiem w dniu 7 IX 1621

1. Relacja Jana Ostroroga

Wtorek, siódmy dzień września



Z południa wielką mocą Turcy poszli na szańce kozackie, które jeszcze dokończone nie były, których oni pięć godzin dobywając, cztery szturmy stracili; tymczasem z drugiej strony poszli drudzy wielkim nawałem ku prawej stronie i przeszedłszy szańce ¯yczewskiego i Slatkowskiego, i półtora sta piechoty z nimi pobiwszy, krom tych, co uciekając na swych grzbieciech ich w obóz prowadzili, ale jednak potem z okopów wyparci byli od ochotników, którzy z wielkiego obozu wypadali; ale zno­wu mało co potem z więtszą potęgą we dwudziestu ty­sięcy ludzi ku temu miejscu godzili, chcąc znowu do szturmu przypuścić. Jmć. p. wojewoda wileński p. hetman wielki [tj. Jan Karol Chodkiewicz] zrozumiawszy ich, kazał kilką chorągwi do nich skoczyć ussarskim, mianowicie swojej, jmć. p. Mi­kołaja Sieniawskiego krajczego koronnego, którego też i straż była, p. połockiego, p. Rudominowej rajtarskiej; tak Pan Bóg zdarzył, iż o nich wszystkie kopije pokru­szywszy, przy P. Rudominowej gęstej strzelbie wsparli ich, na których jechali z siłami aż w las ku taboru ich, gdzie trup turecki gęsty padł. I w tej potrzebie p. połocki barzo posieczony trzeciego dnia umarł; towarzy­stwa z tych rot wszystkich zginęło dwanaście, rannych nie mało, pacholików zabitych małoco; Baszów tureckich zginęło dwu w tej potrzebie, z których jednego w nocy z świecami pilno szukano, i jako potem więźniowie po­wiadali, że to był Basza jeden barzo u Turków wzięty.”


„[...] Powiadają pp. Komisarze, którzy w obozie na traktatach byli, że im jeden znaczny Turczyn powiedział, iż cesarz turecki z jadu [tj. bezsilnej złości] kilkakroć płakał na nieszczęśliwe powodzenie tej wojny, a pierwszy raz w ten czas, kiedy kilka chorągwi naszych do dziesiąci tysięcy Turków aż do obozu pędziło, co było dnia siódmego Septembra, bo wtenczas przed jego oczyma uciekali, a on nikczemność ich z jadu opłakiwał.”

2. Relacja Prokopa Zbigniewskiego



„7. Septembris



Wojsko nasze z rozkazania jmć pp. hetmanów wałów pilnowało, których jeszcze dorabiano. Turcy o po­łudniu jakoś samem insperate [niespodziewanie] wpadłszy impetem wielkim pod szańce nasze, kilkadziesiąt piechoty wybrań­ców wysiekli: rotmistrzów dwóch p. Slatkowskiego i ¯yczewskiego ścięli, chorągwie dwie wzięli i śmigownic ośm, które księcia Zasławskiego były. Po nieszporach zaś tegoż dnia pierwszem uwiedzeni szczęściem, z lasu gę­sto się ukazując, ku tymże szańcom następowali; skoczyły ochotne chorągwie naszych 4 mianowicie: jmci p. het­mana, jmci p. połockiego, p. Sieniawskiego i p. Rudo­minowa; mężnie się z nieprzyjacielem starli. Szczęśliwie im się za łaską bożą powiodło, gdyż wszytkie drzewka skruszyli, i rzadki pacholik coby swego na kopią nie wziął. Położyli na placu do 500 pogaństwa, rannych sowito, bo i jeden nasz koniem kilka ich obalając, na ziemię walając się siekli Turków; zaczem zaraz odwrót [Turcy] uczyniwszy, tył w las za górę podawali. W tym razie i pogromie pogaństwa ci z chorągwi naszych zginęli: het­mański chorąży ścięty i chorągiew wzięta, p. Bałaban, p.Dołmat młodszy, p. Koleński, p. Wojnarowski; p. połocki sam szkodliwie posieczony trzeciego dnia umarł, p. Wiśniewski, Doktorowicz z p.Rudominowej roty: sam w rękę raz uderzony odniósł, a rodzonego [brata] swego p. Jerzego pozbył, który ścięty jest i siedm towarzystwa mianowicie: p. Mogilnicki, p. Kindowski, p. Laskowski, p. Wieliczko, p. Warcha, Bykowski, Osipowski; z p. Sieniawskiego: p. Harbicki. Stąd potem różne dysswazye [odradzania] i mowy między rycerstwem urosły: czemużeśmy zatem (które się z pomocą boską podało) szczęściem nieprzyjaciela tył podającego nie gonili? Lecz fatis to supremis [wyrokom to boskim] raczej a nie dyskursom ludzkim przypisać się musi: bo jmć pp. hetmanom jako wodzom więcej chorągwi spuszczać [wysyłać do walki] nie zdało się; ale pogaństwo aż do lasa naszy wsparli, i dwu Baszów znacznych zabili”
3. Relacja Stanisława Lubomirskiego


„D. 7 Septembris



Przed chrustami, które gęste za szańcami na około obozu były, kazał był jmć p. hetman zawżdy piechotę na zasadzkach mieć dla fortelu pogańskiego, gdzie sie­dząc ustawnie uprzykrzyło się naszym dla gołoledzi, ja­koby stać, jęli sobie szańce kopać, które póki lasa było nie wyrąbano, niewadziły: ale gdy się odkryły chrusty, już i szańców onych albo było nie trzeba, albo warow­niejszych. Jakoż Niemcy jmci p. Wajera wojewody chełmińskiego i piechota jmci p. podczaszego umocnili je byli nieźle, ale wybrańcy bardzo licho i strzegli ich niedbale; zaczem Turcy tego dnia lub z języka jakiego, lub z przejrzenia własnego (bo się tam najczęściej przejeżdżali) upatrzywszy jeden szanc niedorobiony i piecho­tę w nim śpiąca, trochę z południa wpadli weń i zabiw­szy dwóch rotmistrzów ledwo że nie w spiączki [śpiących] Slatkowskiego i ¯yczewskiego i do tego piechoty kilkadzie­siąt, porwali dwie chorągwie i dwa wózki hakownic i poszli impune [bezkarnie] wykrzykując do obozu swego z wiktoryą. Do tych wypadło było niemal wszystko wojsko chcąc arreptam prosequi fortunam [pochwyconego szczęścia dalej dobywać] na nas; a jmć p. hetman też żałosny z onego niedbalstwa swoich do straży ordynaryjnej [zwyczajnej] polnej wywiódł pod szańce jmć pp. Denhoffów kilka chorągwi świeżych; a gdy poganie gwał­townie następowali, wypadł wprzód sam z swoją cho­rągwią, za nim jmć p. połocki, jmć p. Sieniawski Mi­kołaj, jmć p. Rudomina, i nie licząc nieprzyjaciela ude­rzył się oń tak, że wszystką tych przeszłych lat jaką miał (jakoż miał, bo i w tej ich imprezie na same tylko Niemcy i Kozaki oglądali się) ohydę ussarz nasz, hanieb­nie ją z animuszów ich wybił i wiecznej wiary sobie sławę dobra u nich restaurował: bo i z nierówną bardzo garścią o kilka tysięcy komunnika uderzyli się a tak, że wszystko wojsko, które temu czołu w posiłku stało, po­szło nazad jak oparzone. Jakoż nic nam do zupełnie wy­granej bitwy dziś nie dostało, tylko to samo, że dobijać nie miał kto. Z tych czterech chorągwi naprzód jmć p. połocki bardzo posieczony trzeciego dnia umarł, chorąży jmci p. hetmana wraz z chorągwią; z towarzystwa p. Bałaban, p. Dołmat, p. Wojna, p. Kotowski, p. Wojnarowski, p. £opatka, p. Wiśniewski, p. Dochtorowicz, p. Kołłontaj, p. Jerzy Rudomina, p. Mogilnicki, p. Czudowski, p. Faliszewski, p. Wieliczko, p. Tyszkiewicz, p. Bykowski, p. Osipowski, p. Harbicki:”


4. Relacja Jakuba Sobieskiego

7 Septembris



Rano poczęli się Turcy przymykać pod Kozaki; Lermunt też oszańcował się szańcem, który przymknął z jednej strony do p. Denhofa, a z drugiej strony do tabo­ru kozackiego, w bok mu od obozu naszego stała w posiłku piechota księcia Zasławskiego, Jelskiego, i Rakowskiego. Turcy strzelawszy do Kozaków długo, obrócili strzelbę do p. Denhofa, ale piechota wypadłszy z szań­ców rozgromiła ich; przymknęli potom końmi działo na­przeciwko bramie jmci p. hetmana polnego ku szańcom i taborkom naszym, co przed okopem były: poczęli gęsto strzelać, kule aż w obóz wlatywały niedaleko namiotów Królewiczowych. Dzienną straż u bramy jmci p. hetmana polne­go odprawowała jedna z chorągwi ussarskich p. krajczego i sto koni p. Glinieckiego; poczęli im szeregi mieszać i to­warzysza jednego Jarczewskiego zabito, aż się chorągiew chrustem musiała ku obozowi naszemu pomknąć. Kilka chorągwi pieszych podle bramy jmci p. hetmana polne­go oszańcować się miały, ale leniwo jakoś około tego robiąc, szańców byli nie dokończyli jeszcze, przystęp też tam i konnymi był bardzo łatwy, bo dziura wielka była od taborków jmci p. hetmana wielkiego, które tak­że były przed okopem aż do tych szańców zaczętych. Upatrzywszy Turcy miejsce sposobne, wielką mocą i pie­szo i konnymi z pałaszami dobytemi gęstemi pułkami do onych chorągwi pieszych skoczyli: ubezpieczonych na­szych zastali, bo i posłuchów nie mieli, i ¯yczewski z Slatkowskim rotmistrzowie południowym się, jako wśród Polski, snem i wczasem [odpoczynkiem] zabawiali. Poczęli już byli z taborków jmci p. hetmana wielkiego z chorągwiami ucie­kać piesi, aż ich jmć p. krajczy z towarzystwem swem zaganiał. Turcy wpadłszy w tamte szańce ¯yczewskiego, i samym im łby poucinali i piechoty pod sto zabili. Wzięli wszystkie niemal po chrustach trupy bez głów, które dla ulafy [nagrody] cesarskiej ucinali i, przed cesarza no­sili, udając piechotę naszą za ludzie przednie pobite. Chorągiew także pieszym odjęli, i z chrustów pod same wały nasze podbiegali. Obaczywszy to towarzystwo na­sze co na wałach stało, skoczył ochotnik zaraz, i tak ich wystrzelali i wysiekli z chrustów; trupów z kilkanaś­cie pogańskich znaleziono, między któremi znać było je­dnego człowieka znacznego. Ale im był lepiej wyszedł ten impet na piechotę: chcąc zaraz posiłków naszych dywertyment uczynić, z chorągwiami popędziwszy się u murowanej cerkwi, gdzie jeszcze dosyć słabe miejsce obozu naszego było, okrzyk wielki uczynili; pobiegł tam był jmć. p. hetman polny, największego się z tamtej strony gwałtu spodziewając. U różnych miejsc pogaństwo dnia tego skakało, bo i furyą wielką napadli puł­kami okrytemi [licznymi] na p. wojewody chełmińskiego szańce; wytrzymał p. wojewoda statecznie, i aż do samych szań­ców przypuścił, polem dopiero strzelbę gęsto wraz wy­puścił, która dobrze nadraziła i obmierziła tamto miej­sce na potem. Znowu im zasmakowały onej piechoty szańce; był na ten czas ze dwiema sty [czyli 200] koni na straży dziennej p. krajczy koronny, wywiódł był jmć p. het­man wielki pułk swój, p. połockiego, p. poznańskiego, p. starosty orszańskiego. Turcy szabel i pałaszów do­bywszy, hufcami okrytemi poskoczyli ku szańcom rozer­wanym; krzyknie jmć p. hetman wielki na p. krajczego, żeby się o nie uderzył; właśnie mu się z pod brzegu potkać przyszło: sam też jmć p. hetman wielki choć na zdrowiu schorzały, ale w sercu i animuszu nader czer­stwy, chorągwi swojej skoczyć kazał i p. połockiego i Rudominowej, i sam się przywodząc potkał. Skruszyli nasi raźno kopie i uderzyli się o nich: jako o mur tak się im potkać przyszło. P. krajczy naprzód na skrzydle prawem, jmci p. hetmana wielkiego chorągiew w pośrod­ku na czele, w lewom skrzydle p. połockiego, a w po­bocznym posiłku p. Rudominowa, skoro kopie skruszyli okryli i zamieszali się, powstał krzyk wielki i błysk sza­bel i pałaszów. Posłał zaraz jmć p. hetman wielki z tem do jmci p. hetmana polnego, aby swem skrzydłem po­siłkował. Towarzystwo wszystko u wału z konnymi by­ło; wypadły dosyć prędko chorągwie w pole, sprawił jmć p. hetman polny pułki swoje, ale że już i bić nie było kogo, bo sromotnie z placu uciekali, i noc też na­stępowała, nawet i p. poznańskiego i jmci p. hetmana wielkiego samego i p. starosty orszańskiego pułkom pot­kać się nie przyszło w pogotowiu i skrzydłu jmci p. het­mana polnego, co dalej stało. Tak ręka Pańska przez cztery tylko chorągwie sama wojska pogańskie zraziła i wiele buty i nadętości ich zniżyła. Okryły się dąbro­wy i pola gęstym pogańskim trupem, znaczniejszych ca­łą noc z świecami szukali; owo zgoła wszystek dzień ten był nam dosyć za miłosierdziem Pańskiem sławny, po­gaństwu sromotny i straszny, który wiele rad ich zmie­szał, i dzikiemu temu lwięciu cesarzowi samemu nie jedną łzę wycisnął, że cztery tylko chorągwie przy oczach jego robur [moc] jego przedniejszy i komunnika najprze­dniejszego z pola spędziły. Z naszej strony zabito p. Mikołaja Zenowicza kasztelana połockiego, który jak ko­nia zbył, szyszak mu z głowy spadł, i tak go po twarzy i po głowie posiekłszy i potłukłszy, i tamby go zaraz końmi starli, aż go nasi na pół umarłego odgromiwszy, do obozu zwiedli; trzeciego dnia umarł szczęśliwie, bo tak krew hojnie przelaną wierze świętej chrześciańskiej miłej ojczyźnie swej poświęcił, sławnie, bo mężem się na tem miejscu stawił, i mężem poległ. Zabito z roty jmci p. hetmana wielkiego towarzystwa sześć i chorążego i chorągiew wzięto, rannych ośmnaście; p. połockiego towarzystwa trzech tamże zginęło; p. krajczego dwaj; p. Rudominowych dziewięć, między którymi i brat jego rodzony i sam p. rotmistrz ranny; nabito i nastrzelano [także] pacholików i koni. Tegoż przecie dnia i do Kozaków zaporoskich, którzy okop swój byli poprawili, i do Lermunta, także do naszej co z nim była piechoty impet czynili Turcy: skoro i Kozakom, i naszym do szabel przy­szło, wszystka dolina dobrze się trupem pogańskim okryła.”

5. Wierszowany opis pióra Wacława Potockiego



„Chodkiewicz Sieniawskiego znowu Mikołaja

W placu stawia; sam za nim, jakoby z przyłaja,

W pięciu rot kopijnika; z swoją stał na przedzie;

Lewe skrzydło Zienowicz z Opalińskim wiedzie.

Zienowicz był połockim, Opaliński panem

Poznańskim, że rzetelej rzekę, kasztelanem.

Prawie [prawe] Sapieha trzyma z mężnym Rudominą,

Czekając, rychło ku nim poganie się chyną...



Jakoż ledwo hetman do swoich wyrzecze,

Kiedy pogaństwo, dzidy wyniósłszy i miecze,

Uderzą w tamtą stronę wszystką swoją mocą;

Drudzy na ¯yczowskiego szaniec się obrócą;

Już miną w jego placu Sieniawskiego czołem,

Gdy Chodkiewicz kilkakroć okrzykiem wesołem

Każe w nich Sieniawskiemu, co może mieć skoku,

Zawadzić i sam razem przybędzie mu z boku.



Wprzód chrzęst tylko i szelest słychać było cichy,

Gdy naszy ławą brali pogaństwo na sztychy;

¯aden swego nie chybi i trzech drugi dzieje [nadziewa],

¯e im ciepłe wątroby kipią na tuleje;

Trzask potem i zgrzyt ostry, gdy po same pałki

Kruszyły się kopije w trupach na kawałki;

Pełno ran, pełno śmierci; wiązną konie w mięsie,

Krew się zsiadła na ziemi galaretą trzęsie;

Ludzie się nie dobici w swoich kiszkach plącą;

Drudzy chlipią z paszczęki posoką gorącą.



Toż gdy przyjdą do ręcznej ci i owi broni,

Polak rany zadaje, Turczyn tylko dzwoni

Po zbrojach hartowanych i trzeba mu miejsca

Pierwej szukać, ażeby mógł ukrwawić żeleźca,

A nasz gdzie tnie, tam rana, gdzie pchnie, dziura w ciele;

W łeb, w pierś, w brzuch, gdzie się nada rąbią, kolą śmiele.”

Awatar użytkownika
Marcellus
Posty: 435
Rejestracja: 11 kwie 2008, 12:00
Lokalizacja: Enns,Austria
Kontaktowanie:

Postautor: Marcellus » 24 cze 2008, 18:22

Szarża husarii w bitwie nad rzeką Basią 8.X.1660

Szarża husarii Stefana Czarnieckiego, bo o niej będziemy tutaj mówić, była tylko jednym z epizodów bitwy nad rzeką Basią. Do szarży tej doszło na prawym skrzydle szyku wojsk litewsko-polskich. Nie było to pierwsze starcie na tym odcinku. ¯ołnierze Czarnieckiego już uprzednio starli się z jazdą rosyjską a po spędzeniu Rosjan z pola, byli silnie ostrzeliwani przez rosyjską artylerię. Po tym, sprowokowane wojska rosyjskie wyszły ponownie w pole i ponownie uderzyły w wojska koronne. Zawrzała zacięta walka, w której chorągiew pancerna krajczego koronnego siedmiokrotnie ścierała się z rajtarami rosyjskimi, tracąc w sumie tylko 2 konie. Tej to chorągwi przyszła na pomoc husaria Czarnieckiego. Jednak nie starła się ona z rajtarami, lecz z rosyjską piechotą.

Początkowe uszykowanie Rosjan wskazuje na to, że ich wódz próbował podjąć bitwę obronno-zaczepną. Rosjanie chcieli najpierw sprowokować Polaków i Litwinów do ataku na ich umocnione pozycje a później kontratakami zniszczyć przeciwnika. Jednak po wstępnej walce i prowokacyjnym poselstwie od Polaków i Litwinów, wódz rosyjski (Jurij Aleksiejewicz Dołgoruki) wyprowadził część swoich wojsk przed umocnienia (hulajgorody) i stanął w otwartym polu. Szyk wojsk rosyjskich był jak na owe czasy nowoczesny. Jeden z uczestników bitwy opisuje go, jako uszykowany „manierą niemiecką”, gdyż tworzyły go wymieszane jednostki jazdy i piechoty, z frontu których prowadzono działa.

Interesująca nas szarża miała miejsce na prawym skrzydle wojsk polsko-litewskich, czyli lewym skrzydle rosyjskim. Jeśli wierzyć relacjom polskich uczestników bitwy, lewe skrzydło Rosjan dysponowało 9000 jazdy i 5 jednostkami piechoty (łącznie 3000 pieszych). Każda jednostka piechoty rosyjskiej chroniona była przez postawionych u frontu pikinierów.
W jakim szyku szarżowała husaria? Wstępny podział chorągwi jazdy opisuje Pasek następująco:

„Uszykowano tedy wojsko tak, jako i przeciwko Chowańskiemu; ale już chorągwie husarskie, których było dziewięć, rozdzielono – kożdą na trzy szwadrony, a za kożdym szwadronem pancerną chorągiew. Było tedy wojsko tak ozdobne, że się zdało, że jest husaryi ze sześć tysięcy”

Zwróćmy tutaj szczególną uwagę na nowe rozwiązanie taktyczne, jakim był podział każdej chorągwi husarskiej na 3 szwadrony. Podział ten, nie był spotykany w pierwszej połowie XVIIw. a wynikał najprawdopodobniej z dramatycznego spadku liczby husarzy w wojsku polskim w latach pięćdziesiątych XVIIw.Autorowi nie jest znany także żaden przykład z okresu późniejszego niż lata 60-te XVIIw., który by pokazywał, że podział chorągwi na szwadrony był utrzymany. Ten fakt z kolei łatwo wytłumaczyć wzrostem liczby husarzy w wojsku polskim, który to wzrost umożliwił powrót do wcześniejszych form taktycznych. W okresie po 1673r. zamiast podziału chorągwi na mniejsze szwadrony dostrzegamy inne zjawisko. Widocznym staje się proces stopniowego zmniejszania liczebności poszczególnych jednostek husarskich, przy ogólnym wzroście ich liczby.

Podział chorągwi husarskich na mniejsze szwadrony był więc wymuszony przez niedomagania wojska polskiego w latach ostrego kryzysu Rzeczpospolitej z jakim mamy do czynienia w połowie XVIIw. Dysponując bardzo ograniczoną liczbą husarzy, należało ich efektownie wykorzystać. Właśnie efektownie, bo o wywołanie odpowiedniego efektu psychologicznego chodziło dowództwu litewsko-polskiemu. Dowództwo to zdawało sobie doskonale sprawę z tego, czym dla Rosjan była ta znakomita jazda polska. Zdawało sobie też sprawę z przewagi liczebnej Rosjan w tej bitwie. Taki szyk chorągwi husarskich jaki zastosowano w bitwie nad rzeką Basią, był więc przede wszystkim działaniem demonstracyjnym, mającym osłabić ducha bojowego Rosjan. Spójrzmy na wypowiedź Paska. Twierdzi on, że zdawało się, że husarii jest 6000, a przecież nie było jej tam nawet 2000. Notabene, takim samym działaniem demonstracyjnym było użycie czeladzi, która pod swoimi znaczkami i wyznaczonymi do ich dowodzenia towarzyszami, w odpowiednim momencie pojawiła się na placu boju.

Echa opisanego tutaj procederu taktycznego, czyli podziału chorągwi na mniejsze części, widoczne są w opublikowanym w 1668r. przez Fredrę dziele „Militarium seu axiomatum belli ad harmoniam togae accomodatorum libri duo”. Fredro zalecał w nim podział poszczególnych chorągwi na 3 lub 4 części, opisując ich ustawienie wglądem siebie i sposób użycia w bitwie.

Znamy już wstępne uszykowanie husarii. Możemy tutaj jeszcze dodać, że inny uczestnik bitwy – Jakub £oś – precyzuje ile chorągwi husarskich było na prawym skrzydle wojsk polsko-litewskich. Pisze on, że: „[...] w naszej dywizyjej [tj. dywizji Czarnieckiego] [...] chorągwi usarskich dwie tylko [były] [...]”. Jedną z tych dwóch chorągwi była chorągiew husarska Stefana Czarnieckiego, która w czwartym kwartale 1660r. liczyła sobie 184 konie. Drugą chorągwią husarską była chorągiew króla Jana Kazimierza pod dowództwem starosty kaniowskiego Stefana St. Czarnieckiego – bratanka wojewody Stefana Czarnieckiego – licząca sobie w czwartym kwartale 1660r. 169 żołnierzy.

Pozostała husaria (7 chorągwi) wchodziła w skład litewskiego centrum (3 chorągwie) i lewego skrzydła (4 chorągwie). Jak notuje £oś, husaria koronna (ale też jazda pancerna) była w opłakanym stanie:

„¦miele bowiem rzekę, że w naszej dywizyjej [Czarnieckiego] i jednego pancerza nie było [u pancernych] (oprócz chorągwi JKM), chorągwi usarskich dwie tylko i te przez dziesiąte w zbrojach, miasto [zamiast] kopijej tyki bzem pofarbowane, miasto grotów końce opalone mieli [...]”

Znacznie lepiej prezentowała się husaria litewska, bo tam wszystkie 4 chorągwie husarskie lewego skrzydła miały kopie.

W interesującej nas tutaj szarży nie brała udziału jednak cała husaria prawego skrzydła wojsk polsko-litewskich. Zgodnie z tym, co twierdzi Pasek, na Rosjan szarżował:

„[...] jeden szwadron husarskiej chorągwie Czarnieckiego i pancerna chorągiew za nim, nie pamiętam czyja; bo co słabsze chorągwie [pancerne], to za szwadrony husarskie ordynowano”

Czyli w szarży brało udział ok. 60 husarzy i ‘słabsza’, czyli mniej liczna i gorzej uzbrojona chorągiew pancerna. Niestety nie znamy jej dowódcy, co uniemożliwia nam określenie jej liczebności. Możemy jedynie podać, że w tym czasie, stosunkowo liczna chorągiew pancerna liczyła sobie ok. 100 koni.

Morale wojsk polskich było wysokie. Działało tutaj kilka czynników, które je wybitnie podnosiło. Pierwszym była rywalizacja Polaków z Litwinami. Już przed tą bitwą, gdy tylko obie armie tj. koronna i Wielkiego Księstwa złączyły się, tak Litwini jak i Polacy starali się prześcignąć partnerów w ‘przewagach’ wojennych. Chodziło o zdobycie większej sławy i prestiżu. Podobnie było w samej bitwie. Dokonania Polaków dopingowały Litwinów i vice versa:

„[...] jeden na drugiego zapatrując się, tak stawali tanta aemulatione [przy takim współzawodnictwie] litewskiego wojska z naszym [koronnym], że też już widzieć niepodobna [większego współzawodnictwa]”

Czynnik współzawodnictwa, dążenia do zdobycia uznania, sławy, tylko pozornie może się wydawać mało istotny dla utrzymania wysokiego morale wojska. W rzeczywistości zawsze grał on (i gra nadal) olbrzymią rolę. Wybitny pruski XIX-to wieczny generał Karl von Clausewitz twierdził, że:

„Ze wszystkich wzniosłych uczuć, jakie przepełniają pierś ludzką w gorącym wirze walki, żadne uczucie, przyznajemy to, nie jest tak potężne i trwałe, jak pragnienie sławy i czci [...] Wszystkie inne uczucia, jakkolwiek mogą być bardziej powszechne albo mogą się wydawać wyższymi [...] nie zastąpią jednak ambicji i pożądania sławy”

Drugim czynnikiem utrzymującym wysoko morale polskie, była osoba wodza – Stefana Czarnieckiego, cieszącego się sławą ‘szczęśliwego wojownika’. Także i tym razem Czarniecki stanął w bitwie na wysokości zadania, zyskując podziw i uznanie podkomendnych.

Był też w końcu trzeci czynnik, który dodawał sił walczącym Polakom. Była to świadomość beznadziejności położenia w wypadku rozbicia wojsk polskich. Aby stoczyć bitwę, armia polsko-litewska przekroczyła bowiem rzekę i nadrzeczne bagna, które pozostając za plecami Polaków (i Litwinów), uniemożliwiały im ucieczkę w razie ich rozbicia. Pasek np. pisał:

„Poszliśmy tedy za przeprawę, która była in accessu [w przystępie] bardzo błotna z obu stron i sama wzgłąb po tebinki tylko; ale że dno bardzo lgnące [...] przeszedszy tedy za przeprawę kożdy sobie pomyślał, żeby [broń] Boże nie wytrzymać, lepiej by już prosto na nieprzyjacielskie szyki przebijać się niżeli nazad w przeprawę”

To samo notował Jakub £oś, przy czym podkreślał on także to, że samo przebycie Basi nie gwarantowało jeszcze ocalenia życia, bo za nią były kolejne przeszkody:

„Bo się późno [próżno] było oglądać nazad: jeżeli nie Basia, to Dniepr, Mohylow, Borysów, Berezyna zatrzymaliby byli”

Oprócz tego, że zdawano sobie sprawę z niemożliwości odwrotu, wiedziano też o przewadze liczebnej przeciwnika. ¯ołnierze polscy walczyli więc z olbrzymią determinacją, bo zdawali sobie sprawę, że jest to ich jedyna szansa ocalenia. Najbarwniejszy opis postawy bojowej żołnierzy polskich i litewskich zostawił po sobie Pasek:

„Litwa bije się w lewym skrzydle nierówno lepiej niżeli z Chowańskim. [...] Luźni z wolentarzami [tj. czeladź z ochotnikami] tak odważnie wpadają na szyki [Rosjan], że ledwie Tatar tak natrze – zgoła we wszystkich sroga była ochota, bo też i nie mogło być inaczej, tak wielką potęgę przed oczami mając. Biło się też wojsko nasze tak, że po wszystek czas służby mojej, i przed tą, i po tej okazyjej [bitwie], nigdy nie widziałem bijących się [tak dobrze] Polaków.”

Przechodzimy teraz do samej szarży. Odtworzymy jej przebieg na bazie relacji dwóch żołnierzy polskich, którzy byli jej świadkami. Pasek notował:

„Potem husaryje uderzyły kopijami jako w ścianę; jedni skruszyli kopije, drudzy nie. Który jest taki, że skruszy kopiją, to powinien się brać do pałasza, bo taki ordynans był. Tam zaś, Panie zachowaj, kopijej cisnąć, która by się nie umoczyła we krwi nieprzyjacielskiej, ale ją znowu podnieść. Tak tedy czynili jeden szwadron husarskiej chorągwie Czarnieckiego i pancerna chorągiew za nim, nie pamiętam czyja; bo co słabsze chorągwie [pancerne], to za szwadrony husarskie ordynowano. Trafił na jakąś też słabą ścianę, co się bali o brzuchy; rozstępowali się im, że przeszedł przez wszystkie szyki nieprzyjaciela tak, jako świdrem wierciał, prawie nic nie skruszywszy kopij, i trafił directe [wprost] na to miejsce, co było jako brama między owymi hulajgorodami, którym miejscem szyki [rosyjskie] wyprowadzono w pole. Jednego tylko towarzysza stracili przebijając się i jednego także konia. Przebrawszy się przeciwko owej bramie, obrócili się nazad z chorągwią i stanęli frontem w tył nieprzyjacielowi. [...] Zmieszali się tedy Moskwa [od uderzenia innych chorągwi polskich, a potem w nogi! Terazże tnij, rżnij! Co tedy która chorągiew moskiewska zapędzi się do owej bramy, żeby uciec miedzy hulajgorody, to husaryja owa, co się przebiła przez szyki, złoży do nich kopije; to oni na stronę [uciekali].”

Mniej szczegółów podaje £oś:

„[...] usarska chorągiew jegomość pana wojewody [Stefana Czarnieckiego] przyszła. Ta między dwie batalije piechotne trafiła, kędy dwóch towarzystwa żywcem wzięto: pana Ostojskiego i pana Stradomskiego, postrzelono pana Ozgę, pana Zielonkę Jana; pana Kułaka zabito i pana Drużbicza i koni ich postrzelono.”

Jak widać, szarża husarzy Czarnieckiego (60 koni), z postępującą za nimi jazdą pancerną (do 100 koni), uderzyła w miejsce styku dwóch ‘bataliji’ piechoty rosyjskiej. ‘Batalijami’ tymi były najprawdopodobniej kompanie rosyjskiej piechoty. Piechota rosyjska w tym okresie dzieliła się organizacyjnie na regimenty, liczące sobie po 8-10 kompani. Każda kompania natomiast liczyła sobie etatowo 120 muszkieterów, 80 pikinierów i kilkunastu oficerów. Niższych jednostek taktycznych, które były samodzielnie używane na polu bitwy, w wojsku rosyjskim nie było.

Straty atakujących Polaków były proporcjonalne do siły oporu Rosjan, czyli nikłe: 2 wziętych w niewolę, 2 postrzelonych, 2 zabitych i kilka rannych koni. Straty Rosjan były również niewielkie, gdyż jak notuje Pasek husarze prawie nie skruszyli kopii. Nie skruszyli, bo prostu nie było na kim, gdyż Rosjanie w obawie ‘o brzuchy’ (husarze kopiami celowali w brzuchy przeciwnika) rozbiegli się, ustępując szarżującym husarzom pola.

Uwagi i wnioski

Choć nie wszyscy byli aż tak optymistyczni w swoich ocenach, to jednak większość Polaków i Litwinów biorących udział w tej bitwie uważała, że strona litewsko-polska ją wygrała. Faktycznie bitwa ta skończyła się rozbiciem i spędzeniem rosyjskich skrzydeł z pola. W bitwie miało polec ponad 4000 Rosjan. Zdobyto też na Rosjanach 8 dział. Był to więc niewątpliwie sukces żołnierzy Rzeczpospolitej. Ale już w centrum Rosjanie mogli mówić o zwycięstwie, bo spędzili tam jazdę litewską, która uciekając stratowała część własnej piechoty. Na tym odcinku, Rosjanie zdobyli też litewskie działo, po czym powrócili do własnego obozu. Straty Polaków i Litwinów miały wynosić ponad 500 ludzi, co pokazuje jak krwawe było to starcie.

Nas jednak interesuje nie tyle sama bitwa, ile szarża husarii Czarnieckiego i przyczyny jej sukcesu. Po pierwsze, rzuca się w oczy to, że Rosjanie prawie nie stawili oporu i mimo dysponowania pikinierami, którzy byli przeznaczeni do obrony przed jazdą, woleli rozproszyć się i ustąpić miejsca szarżującym husarzom. Czym to wytłumaczyć? Przyczyna wydaje się być oczywista.

Na Rosjanach duże wrażenie wywarła zaciętość z jaką walczyli Polacy. Podobno kniaź Czerkaski miał się wyrażać o Polakach, że to „osy, nie ludzie”. Zaciętości tej, jeszcze przed omawianą przez nas szarżą, doświadczyli żołnierze rosyjscy, stąd też znali determinację atakujących Polaków. Dodajmy do tego respekt jakim wśród Rosjan cieszyła się husaria, a w efekcie otrzymamy wyjaśnienie faktu tak nikłego oporu piechoty rosyjskiej w obliczu szarży husarzy. Wojna psychologiczna, którą wygrali Polacy, była więc czynnikiem decydującym o sukcesie szarży husarzy Stefana Czarnieckiego.

Awatar użytkownika
Marcellus
Posty: 435
Rejestracja: 11 kwie 2008, 12:00
Lokalizacja: Enns,Austria
Kontaktowanie:

Postautor: Marcellus » 24 lip 2008, 19:23

Bitwa pod Komarowem

http://pl.youtube.com/watch?v=EjAhkoDBpWw http://pl.youtube.com/watch?v=Cb_O2O5f6J4&feature=related http://pl.youtube.com/watch?v=kmqhMuduv8U&feature=related

Jeżeli uchem przypadniemy do polskiej ziemi, zewsząd dojdzie nas tętent kopyt końskich, a ziemia cała, jak Polska długa i szeroka, dudnić będzie pod tupotem ustawicznych szarż. Jeżeli wytężymy słuch, dojdzie nas z oddali groźny poszum skrzydeł husarii, przed którym przeciwnik drętwiał ze strachu. Jeżeli wytężymy wzrok, to ujrzymy wesoło furkoczące na wietrze proporczyki ułańskie, mieniące się w słońcu wszystkimi barwami tęczy.1

Gdy po długich latach niewoli(...) powróciła do życia polska kawaleria, od razu podjęła tradycje swych wielkich przodków i odziedziczywszy po nich smak ryzyka i pogardę niebezpieczeństwa, śmiało ruszyła do boju nie licząc się ani z przewagą wroga, ani jakimikolwiek brakami materiałowymi. Walka była nierówna, pełna klęsk, ale i czynów wielkich, aż w końcu zwycięska.2

Polskie tradycje kawaleryjskie sięgają początków państwa polskiego i związane są nierozerwalnie z prowadzonymi przez nasz kraj wojnami o niepodległość. Koń wiązał się bardzo ściśle z pojęciem narodowego wojska. Do czasów najnowszych Polska miała dużą liczbę kawalerii, a zasady polskiej taktyki walki, przystosowanej do specyficznych warunków, przyniosły wiele sukcesów militarnych.(...)

Dopełnieniem zwycięstwa pod Warszawą była stoczona 31 sierpnia 1920 r. bitwa pod Komarowem, w której po stronie polskiej wzięła udział 1 Dywizja Jazdy, która od 24 sierpnia 1920 r. wchodziła w skład Grupy Pościgowej gen. Stanisława Hallera. 29 sierpnia zaczęła właściwy marsz na Komarów - do bitwy, przez Waręż i Tyszowce. W jej skład wchodziła również 13 Dywizja Piechoty, która maszerowała przez £aszczów, Wożuczyn, Siemierz i Wólkę £abuńską. 1 Dywizją Jazdy dowodził płk. Juliusz Rómmel

Szefem sztabu był rotmistrz Aleksander Pragłowski. Dywizja składała się z:

6. Brygady Kawalerii (dowódca płk Konstanty Plisowski, szef sztabu por. Janusz Iliński), w której skład weszły: 1. Pułk Ułanów Krechowieckich pod dowództwem płk Sergiusza Zahorskiego, 12. Pułk Ułanów Podolskich pod dowództwem rtm. Tadeusza Komorowskiego i 14. Pułk Ułanów Jazłowieckich pod dowództwem kpt. art. Michała Beliny - Prażmowskiego;

7. Brygady Kawalerii (dowódca płk Henryk Brzezowski, szef sztabu rtm. Witold Morawski), która składała się z 2. Pułku Szwoleżerów Rokitniańskich pod dowództwem mjr Rudolfa Ruppa,

8. Pułku Ułanów im. Księcia Józefa Poniatowskiego pod dowództwem rtm. Kornela Krzeczunowicza, 9. Pułku Ułanów Małopolskich pod dowództwem mjr Stefana Dembińskiego; Kombinowanego Dywizjonu Arytlerii Konnej (dowódca mjr Leon Hózman - Mirża - Sulkiewicz) składającego się z Baterii 1. Dywizjonu Artylerii Konnej, 3. Dywizjonu Artylerii Konnej i 6. Dywizjonu Artylerii Konnej.
Pierwsza Dywizja Jazdy była już od 12 tygodni w nieustannej walce z armią Budionnego. Wprawiła się w walce z tym szczególnym przeciwnikiem, znała jego zwyczaje, taktykę walki i była gotowa do ostatecznego z nim boju. Poznała to przez liczne, bolesne doświadczenia walk odwrotowych, w których poniosła ciężkie straty. Składała się jednak z tak doborowych oddziałów, że nie tylko nie straciła dobrego ducha, ale ponadto żywiła głębokie pragnienie odwetu. Tajemnica powodzenia 1 Dywizji Jazdy tkwiła w jej bitności.14

Droga do ostatecznego zwycięstwa nie była łatwa. Trakt, którym maszerowaliśmy przemienił się w krótkim czasie w rozmokłe bezdroże (deszcz padał bez przerwy przez 2 dni). Konie zapadały do stawów skokowych, armaty grzęzły po osie. Zziębliśmy do kości (...). 7 brygada, przepuszczona na zmianę na czoło dywizji, posuwa się wolno w niepojętym błocie. Stan fizyczny przemoczonych oddziałów jest godny pożałowania. Brygada dochodzi dopiero wieczorem do Komarowa15 (30 sierpnia), gdzie nawiązuje łączność z 13 Dywizją Piechoty.

Cała Dywizja Jazdy liczyła pod Komarowem 1,5 tysiąca żołnierzy, około 70 ciężkich karabinów maszynowych i około 12 - 16 dział. Armia Konna Siemiona Budionnego składała się natomiast z czterech Dywizji Kawalerii (4, 6, 11, i 14) oraz Brygady Specjalnej. Pod Komarowem liczyła ponad 6 tysięcy żołnierzy, około 350 ciężkich karabinów maszynowych oraz około 50 dział.16

31 sierpnia 1920 r. ludność Komarowa i okolic stanęła w obliczu walki z wrogiem. Ludność witała nas z oznakami wielkiej radości i dziwną rzewnością. Przypominam sobie dokładnie kilku starych wieśniaków, którzy widząc nadciągające wojsko polskie klękali na nasz widok, modląc się do Najwyższego o zwycięstwo dla swoich. Ksiądz prowadził procesję wokoło kościoła i z monstrancją w ręku błogosławił przyciągającemu wojsku. Zdejmowaliśmy pobożnie czapki, a na sercu robiło się nam raźniej. Nigdzie więcej nie spotkałem takiej szczerej serdecznej przychylności dla żołnierza jak w tych stronach. ¯aden ułan i koń nie opuścił głodny ich gościnnych progów, a co ważniejsza, unosił ze sobą cząstkę ich serca i świadomości, że walczy za wielką i sprawiedliwą sprawę.17 Ppr. Bronisław Wojciechowski z 9 Pułku Ułanów Małopolskich wspominał ten dzień: A zwycięstwo było nam w tym dniu pisane. Zwiastowało nam o tem nasze przeczucie własne, tajemne. Zwiastowały działa nasze, które grzmiały jakoś więcej tryumfalnie, niż dni ubiegłych. Zwiastowały dzwony zwycięstwo co biły w kościele pobliskim, gdzie przed godziną ksiądz z monstrancją błogosławił nas, jadących na bój śmiertelny. Klęczeli wieśniacy przed chatami błagając Pana Zastępów o zwycięstwo dla braci, szlochały kobiety, wyciągające ręce ku niebiosom i żegnając nas pobożnem "Boże błogosław", kiedyśmy w pędzie już bitewnym gnali za wrogiem. A słońce jasne i piękne po raz pierwszy od dni wielu uśmiechało się ku nam w tysięcznych blaskach i wzniecało pełną radość życia.
Bój konny pod Komarowem trwał cały dzień, a przedpołudniowa walka prawie trzy godziny. W boju wzięło udział sześć pułków po stronie polskiej i dwadzieścia pułków po stronie rosyjskiej. W porannych szarżach wzięły udział wszystkie stopniowo wprowadzane pułki polskie i co najmniej dziesięć pułków (według danych Budionnego) rosyjskich. Kronikarz tego boju, osobiście dowodzący rotmistrz Kornel Krzeczunowicz, tak m. in. zapisał: Owego dnia Dywizja Jazdy miała iść jako boczne ubezpieczenie 13 Dywizji Piechoty, w kierunku północnym na Cześniki. Już o godzinie 7 natyka się swoim pierwszym rzutem na oddziały armii konnej u zachodniego krańca bagien komarowskich we wsi Wolica ¦niatycka i w ten sposób dochodzi na wyżynie na północ od linii bagien do największego w XX wieku, całodziennego boju konnego i śmiem twierdzić - największego od 1813 roku. Takiego boju nie było przez następne 107 lat. Okoliczności tak się złożyły, że główny ciężar walki spadł na 7 Brygadę Jazdy, którą wtedy dowodził płk Henryk Brzezowski, a uczestniczyła też 6 Brygada złożona z 1, 12 i 14 Pułku Ułanów. Przewaga konnej armii Budionnego była bardzo znaczna. Dla przebiegu bitwy pod Komarowem, bitwy zwycięskiej, najbardziej istotne były szarże pułków 7 Brygady Jazdy, wykonane w godzinach rannych. Płk Brzezowski wspominał: Była godzina 6 rano, gdy obudził mnie szef sztabu brygady i nieoceniony mój współpracownik, rtm. Witold Morawski. Pokazując mi pismo, melduje, że jest to rozkaz generała Hallera na dzień 31 sierpnia, który przed pięciu minutami wręczył mu goniec sztabu Hallera. Po przeczytaniu tego rozkazu jasne mi było, że muszę działać samodzielnie i jak najszybciej, nie czekając rozkazów dywizji. Nakazałem więc zebrać brygadę w alarmie na zachodnim wyjściu z Komarowa, zaś dowódcy dywizji, płk. Rómmlowi przesłałem rozkaz generała Hallera z meldunkiem, że 7 Brygada rozpoczyna samodzielnie akcję wyznaczoną tym rozkazem. Po zorientowaniu się w terenie i przestudiowaniu mapy wiedziałem, że muszę zająć jak najprędzej wzgórze 255, na północ od Wolicy ¦niatyckiej. Był to punkt dominujący, który umożliwiał obserwację aż po Sitno. Posiadanie tego wzgórza zabezpieczało 6 Brygadzie podejście i dawało podstawę do rozpoczęcia właściwej naszej akcji, jednym słowem, wzgórze 255 było kluczem sytuacji. Na całym długim południowym stoku wzgórza 255, które ciągnie się w kierunku wschodnim na ¦niatycze, nie mogłem na razie stwierdzić nieprzyjaciela; artyleria nieprzyjaciela strzelała z kierunku Cześniki. 2 Pułk Szwoleżerów i 8 ułanów zbierały się szybko. 9 pułku nie było, miałem więc tylko dwa pułki.

Bitwę rozpoczął (około godziny 7) 2 Pułk Szwoleżerów Rokitniańskich liczący wówczas około 200 szabel. Dowódca pułku mjr Rudolf Rupp relacjonuje, że około godziny szóstej otrzymał od płk. Brzezowskiego, dowódcy VII Brygady, rozkaz ruszenia w szarży przedniej, z Komarowa na północ, przez Wolicę ¦niatycką, z zadaniem opanowania wzgórza nr 255 i poruszania się na Cześniki.

Wzgórze nr 255 to łagodne wzniesienie na północ od Wolicy ¦niatyckiej. Widać stamtąd Komarów i bagniste tereny Ruszczyzny, na zachód lasy, a na północ niewielkie kępy leśne, Cześniki, Kolonię Niewirków i Niewirków. Zaledwie czoło kolumny wysunęło się na północ od zachodniego krańca Wolicy ¦niatyckiej otrzymaliśmy ogień (...)artylerii nieprzyjacielskiej, która ostrzeliwała rozwiniętą kompanię piechoty (...) Otrzymałem meldunki od pojazdów, które donosiły, że kawaleria nieprzyjacielska w większej ilości zbiera się na polach na południe od Cześnik, tabory zaś posuwają się na drodze Cześniki - Niewirków. Rozwiniętymi szwadronami, wydzielając odwód w sile jednego szwadronu, ruszyłem kłusem do szarży. W pierwszym okresie walki osiągnąłem wzgórze 255 i wysunąłem się z pułkiem na pola ok. 1 km na wschód od Nowej Wolicy. Na przedpolu dostrzegało się liczne podjazdy nieprzyjacielskie. Przed moimi oczami stanęła wspaniała panorama pięknego obrazu oraz miły dla oka żołnierza widok uciekających w nieładzie na Niewirków taborów nieprzyjacielskich (...). Po szarży nastąpiło silne przeciwnatarcie nieprzyjaciela.- pisze płk. Rupp.

Była godzina 8, gdy szwoleżerowie zajęli Wolicę ¦niatycką, szybko doprowadzono im konie, by jak najszybciej zajęli grzbiet 255. Szwadrony 8 Pułku Ułanów oczyszczały zaś wieś Antoniówkę, przy czym zdobyły cały tabor samochodów sztabu Budionnego. Tymczasem Pułk Szwoleżerów - dosiadłszy koni - wysłał patrole bojowe, sam zaś zaczynał podchodzić pod górę. Szedł on wzdłuż drogi Wolica - Cześniki: na wschód wzgórza 255 wysłałem z odwodu 2 szwadron 8 Pułku Ułanów. Patrole szwoleżerów nie doszły jeszcze do szczytu góry, kiedy nagle ukazały się na horyzoncie duże masy kawalerii: pędziły one w kierunku południowo - zachodnim. Dopiero po chwili masa ta rozdzieliła się na duże kolumny, z których jedna skierowała się wprost na południe na 2 Pułk Szwoleżerów. Druga pędziła na Bródek. Cała moja uwaga skierowana była na masę, która z góry waliła na szwoleżerów. Widziałem, że pułk ten tak potężnego uderzenia wytrzymać nie jest w stanie i że będzie w krótkim czasie z dużymi stratami zepchnięty na Wolicę ¦niatycką, a może nawet zawahać się i nawróci przed szarżą. A jednak ta szczupła garstka szwoleżerów ani na moment się nie zawahała: słyszę ich zdecydowany okrzyk "hurra" i już tworzy się jedna skłębiona masa - walka wręcz się rozpoczęła. Pozostały mi jeszcze dwa szwadrony liniowe i szwadron k.m. 8 Pułku Ułanów. W tym tak krytycznym momencie podjeżdża do mnie galopem major Dembiński, d-ca 9 Pułku Ułanów, melduje swoje przybycie z pułkiem. Nocował w Tyszowcach, od godz. 5 jest w marszu i przebył już 20 km. Pokazuję mu, co się dzieje na wzgórzu i daję rozkaz do szarży. Major Dembiński galopem podjeżdża do swojego pułku, widać jak w galopie wyjeżdżają taczanki, a za nimi szykuje się pułk do natarcia. Obawiam się, że szwoleżerowie nie wytrzymają aż do przybycia 9 Pułku Ułanów i śledzę wciąż marsz tego pułku, a chociaż ułani szybko się posuwają, mam wrażenie, że trwa to bez końca. 2 Pułk Szwoleżerów wytrzymał. Szarżował raz po raz i podtrzymywał walkę konną z niezwykłym męstwem nie ustępując terenu. Walka się wzmogła.18

Około godziny 10-ej uderzył 9 Pułk Ułanów. Jego dowódca major Stefan Dembiński we wspomnieniach pisał, że otrzymał zadanie przejścia do natarcia przy wsparciu artylerii osłanianej przez ułanów 8 Pułku im. Księcia Józefa Poniatowskiego.19 Na jego rozkaz ruszył 1 i 2 szwadron.

Zawahały się szeregi bolszewickie, zamarł krzyk przeraźliwy, który przechodził już w nutę zwycięstwa. A kiedy oba szwadrony, nie zważając na przewagę liczebną rozsypanych na polu nieprzyjaciół, wbijają się między nich klinem - zawracają bolszewicy w pośpiesznej ucieczce ku Cześnikom. Mimo zmęczenia poprzednich dni pędzą za nimi nasi ułani. Już dopadają pojedynczych grupek nieprzyjaciół, sieką, biją, rąbią. Konie choć upadają na mokrej zaoranej ziemi, dobywają wszystkich sił, aby jeźdźcom swoim dać możność doścignięcia wroga. Zda się pościg zmieni się w klęskę zupełną bolszewików. Coraz bezładniejsze wielkie ich kupy uchodzą przed rozhukanym, choć słabszym liczebnie przeciwnikiem.20 W momencie kiedy szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę polską bolszewicy postanowili zaangażować swoje znaczne siły, gdyż zauważyli, że za 9 Pułkiem nie podążają inne pułki. Ruszyli więc naprzód, spychając przed sobą 9 pułk, który odrywając się od nieprzyjaciela zbierał się na nowo i podrywał się do nowej szarży. Co chwilę jakiś szwadron, zepchnięty do tyłu, zatrzymywał się i natychmiast zawracał by uderzyć na nowo z jeszcze większą siłą. Linie falowały nieustannie w jedną lub drugą stronę. Nikogo nie wzruszał już potworny jęk rannych i tratowanie towarzyszy broni. Bolszewicy atakowali z coraz większą zaciekłością. Szeregi polskie zwierały się coraz bardziej, zaczęło brakować przestrzeni, konie nie dawały się już poderwać do galopu.21

Na skraju lasku między Wolicą ¦niatycką a Cześnikami stoją zgrupowane nowe oddziały bolszewickie. Szereg taczanek wita nas z ukrycia gęstym ogniem. Artyleria własna i bolszewicka huczy i razi przedpole. Zabrakło tchu naszym do przezwyciężenia nowej przeszkody, wahają się chwilę. Temsamem odwrót zadecydowany. Ale za nami stoją trzy świeże szwadrony i wszystkie taczanki. Nie mogąc zwalczyć wroga w ataku wręcz, podprowadzamy go pod nie zawodzące nigdy nasze "maszynki"; tamte szwadrony przyjmą pierwsze uderzenie wroga, odepchną go, a my nabierzemy znowu sił i skoczymy ku nim. Radość ... Już widać galopujące kare konie 3 - go szwadronu, tuż obok gniadosze 4 -go, a dalej na lewym skrzydle siwki 5 - go szwadronu. Walka rozszerza się na prawo i lewo. Rzucamy się znowu w wir. I nie odróżnić już gniadych koni od karych, nie słychać w zgiełku komendy ani nawoływania. Walczą ułani w grupkach mniejszych i większych. Wytrzymują straszny nacisk wroga, to ustępując, to prąc przed siebie. Nic to, że artyleria nieprzyjacielska i nasza razi nas piekielnie, wyrwy śmiertelne czyni wśród ludzi i koni...Nic to, że tchu w piersiach naszych nie staje, a gromkie hurra kozackie grzmi coraz zuchwalej ... I znowu ustępujemy, a chwila ciężka, krytyczna.22 Widać już wielkie wyczerpanie tak u ludzi jak w koniach. W pierwszej szarży zginął ppor. Magierowski, który poległ osłaniając odwrót pułku ze wzgórza. Ginie por. Lachowicz, dowódca 4 szwadronu, jeden z najdzielniejszych oficerów pułku. Otrzymał on kulę karabinową przez lewe ramie prosto w serce.
Zginęło kilkunastu ułanów, sporo jest rannych ludzi i koni a każdy z nich to niepowetowany ubytek i osłabienie. Z troską patrzę na przerzedzone szeregi stojąc przy odwodzie - 3 szwadronie. Coraz większy nacisk wroga, coraz słabsze nasze szeregi. Drugi pułk szwoleżerów, słaby stanami zmaga się na lewo od nas. Artylerie obu stron grzmią wytrwale; przestaliśmy już odróżniać pociski własne od nieprzyjacielskich. Karabiny maszynowe grzechoczą nieustannie, dużo strat jest od ognia karabinowego. Wydaje się człowiekowi, że wpadł w jakiś kocioł diabelski, z którego nie ma wyjścia. Jest tuż przed kryzysem dramatu, jakby w akcie trzecim. W tym stanie wyczerpania sił i nerwów wyłania się z lasu od zachodu jakaś zwarta masa galopującej kawalerii. Niestety, wiadomo nam, że to nie odsiecz; to nowe zastępy kozactwa. Za nami o 300 kroków sztab brygady i bateria. 6 brygada chyba już niedaleko. Wiemy, że wytrzymać musimy bo ustąpić nam nie wolno. Meldują mi, że prawe skrzydło zachodzi też nieprzyjaciel. Trudno; karabiny maszynowe w tył na wzgórze do baterii, taczanki zabezpieczą prawe skrzydło. Na taczankach siedzi czarny jak cygan ppor. Czarnota; jego jestem pewny, spełni swoje zadanie do końca. Szwadrony są w gorączce bitwy. Wszystko się skłębiło. Nie rozpoznasz, gdzie wróg a gdzie swoi. Ogień karabinowy zlał się w jeden nieprzerwany terkot i tworzy razem z wyciem ludzkim jakąś symfonię grozy. Grzmią działa od dawna, ale teraz rozpętało się prawdziwe piekło. Odgłos wystrzałów zagłuszyły wybuchy rozrywających się wśród nas granatów. Istotnie to jakiś sabat diabelski. Stałem kilkadziesiąt kroków od swego odwodu - 3 szwadronu. Kary szwadron stopniał już dzisiaj poważnie. Liczę nań najwięcej. Wprawdzie nie ma dzisiaj Tatary, ale zastępuje go dzielny chłopak ppor. Ostrowski. Co to! Jakieś piekło wybuchło wśród tego karego oddziału! Dwa, trzy czy cztery granaty rozrywają się w samym środku. Tam gdzie przed chwilą stał cały szwadron - kupa mięsa drgająca w konwulsjach na ziemi. Resztki rozpierzchły się na wszystkie strony. 11 ludzi i 18 koni leżało w tym miejscu, dalszych 12 odniosło rany. Szwadron 3 przestał chwilowo istnieć. W mgnieniu oka doskoczyłem do baterii, tam mi objaśniono, że to ogień współdziałających baterii 13 dywizji, z którymi nie ma łączności. Kryzys osiągnął swój szczyt. Dowódca brygady wraz z rotmistrzem Morawskim kierują sami ogniem baterii. Artylerzyści z oparzonymi rękami obsługują działa, obok istna reduta karabinów maszynowych zieje żywym ogniem wprost przed siebie na wschodnią część Wolicy ¦natyckiej. Tam właśnie ześrodkowało się natarcie nieprzyjacielskie, szukające naszego skrzydła. Na szczęście bagnista łączka uniemożliwiała szybkie posuwanie się w konnym szyku. Ześrodkowany ogień zmusił nieprzyjaciela do szukania zasłony poza domami wsi. Na przedpolu kotłuje się nadal. Nie rozumiesz kto kogo bije, kto zwycięża, ale każdy doświadczony żołnierz czuje, że długo nie trzeba będzie czekać na załamanie - musi ono nastąpić lada chwila. Zdawałem sobie sprawę, że pułk poniósł bardzo ciężkie straty, że napięcie nerwowe jest ogromne, że jeżeli nastąpi załamanie i odwrót, to będzie on ucieczką, której się nie da tak łatwo opanować. Potrzebne będą do tego świeże oddziały. Osobiście nie miałem już żadnych odwodów, a zatem straciłem możność interwencji. Znając swoich oficerów wiedziałem, że nie ustąpią żywi z placu; dalsza ingerencja w walkę była bezcelowa. Doskoczyłem więc do moich karabinów maszynowych, zsiadłem ze swojej broczącej krwią kasztanki i postanowiłem tu pozostać dla zorganizowania ewentualnej osłony odwrotu. Do załamania szczęśliwie nie doszło.23

Do pomocy wkroczyła 6 Brygada Jazdy, którą najpierw dostrzegli bolszewicy. Widząc ją i wiedząc , że nie są w stanie wytrzymać dłuższej walki zaczęli wycofywać się z placu boju na północ. W czasie ostatniej, najcięższej szarży 9 Pułku Ułanów, przybywa na plac boju pomoc od wschodu. Rotmistrz Tadeusz Komorowski, sam ranny z przestrzeloną ręką, podprowadza co tchu w końskich piersiach swój 12 Pułk Ułanów Podolskich. To najpierwszy oddział 6 Brygady Jazdy, który wkracza do bitwy i odciąża prawe skrzydło 7 Brygady.24

12 Pułk Ułanów przeprawił się na pole bitwy z Wolicy Brzozowej, przez szeroki pas podmokłych łąk, na ¦niatycze i Wolicę ¦niatycką. Było tak grząsko, że konie zapadały się po brzuchy w błocie. Pułk wydostał się na grzbiet wzgórza, z którego widać było zbliżającą się w zwartej kolumnie brygadę Kozaków kierującą się na prawe skrzydło 7 Brygady Kawalerii pod Wolicą ¦niatycką.25 Wtedy cały 12 Pułk runął z góry na maszerującego spokojnie w dole przeciwnika, który nie przeczuwając żadnego niebezpieczeństwa i niespodziewanego natarcia wycofywał się nie stawiając oporu, uciekając czym prędzej na północ. Znakomicie przeprowadzona szarża 12 Pułku, z każdej strony widoczna, zrobiła wielkie wrażenie. Dzięki temu natarcie bolszewików na 7 Brygadę osłabło. Było to około godziny 11-ej. W tym samym czasie od strony Komarowa przybył galopem płk Konstanty Plisowski, a za nim 1 i 14 Pułk Ułanów. Jak huragan ruszył do walki zmiatając przed sobą wszystko co napotkał. W słońcu błysnęły szable ułańskie. Jak łan maków zakwitły czerwone otoki Krechowiaków (1 pułk), którzy rozwinięci w ławę zbliżali się szybko wraz z Jazłowiakami (14 pułk). Jak nawałnica wpadli na pole bitwy i w ciągu kwadransa oczyścili cały plac z wojsk bolszewickich. Pośpiesznie cofały się groźne przed chwilą watahy. Czego nie dokonały kule karabinów maszynowych i dział, kończyła szabla ułańska. Plac boju pozostał przy nas.26

Zdecydowane wkroczenie 6 Brygady, uzgodnione szczęśliwym zbiegiem okoliczności z warunkami czasu i potrzeby, doprowadza w krótkim czasie do zupełnego przełomu położenia, dając dywizji całą pełnię zwycięstwa. Nie dłużej jak po upływie dalszej pół godziny pustoszeje przedpole. Kozacy odskakują na Cześniki. Wzgórze 255 jest znowu w naszem ręku. Tam przenosi się teraz dowódca dywizji. Oddziały 6 Brygady dokonują krótki pościg za uchodzącym przeciwnikiem. Powoli nadchodzi południe. Obserwujemy jak po drodze prowadzącej z Miączyna na Werbkowice, ciągnie się długi sznur taborów. Są one odgrodzone pasmem mokradeł i nie można do nich dojść. Artyleria wzięła je pod ogień, stwarzając niesłychany popłoch.27

O godzinie 11.30 zakończyła się poranna I faza bitwy. Bohaterem tej bitwy była 7 Brygada płk Henryka Brzezowskiego, która wzięła na siebie główny ciężar walk i od rana walczyła na polu bitwy. Wreszcie mogła odpocząć po kilkugodzinnej wyczerpującej walce.

9 pułk poniósł w ostatniej chwili bardzo ciężkie straty. Dowódca 3 szwadronu ppor. Ostrowski umierał na naszych rękach wskutek urwania nogi przez granat, por. Niesiołowski Zdzisław dowódca drugiego, umierał z powodu postrzału w brzuch, a por. Wania leżał ciężko kontuzjowany. Kilkudziesięciu ułanów bądź zabitych bądź rannych ubyło z szeregów. Straty w koniach były jeszcze liczniejsze.28

Niezwykłym zjawiskiem tej niezwykłej bitwy było to, że mieliśmy przerwę na obiad. Rzadko coś podobnego zdarza się w bitwie pieszej, a nigdy konnej. A jednak w tym wypadku była to zupełnie naturalna przerwa dla odpoczynku, bo nasze konie były już wykończone. (...) Podciągnęliśmy z pobliskiego Komarowa kuchnię i wozy furażowe i karmiliśmy ludzi i konie, ale śpieszyliśmy się aby być gotowymi na oczekiwany pościg.29 Wszyscy byli bardzo zmęczeni i wyczerpani.

Upłynęło kilka godzin. Rozłożeni obozem, na gołem polu, pod palącymi promieniami słońca, doprowadziliśmy do porządku szwadrony, daliśmy wytchnienie koniom, choć siodeł zdejmować nie było wolno. Zbliżał się wieczór. Rozkaz odmarszu na wioskę Dub, ku wschodowi. Pułk 9 jako najwięcej wyczerpany i przerzedzony idzie na końcu, w straży tylnej. Rozwija się długa, długa kolumna. Już przeszły pułki i artyleria. ¦ciąga i nasz 9 Pułk za innemi na swoje miejsce. Zjeżdża obok bateria artylerii konnej. Jakieś trwożne oczekiwanie. Przecież jednak odpoczniemy...29 Najpierw, z rozkazu J. Rómmla, wymaszerowała 6 Brygada przez Niewirków na Werbkowice. 7 Brygada miała ruszyć w ślad za nią. Na jej czele maszerował 8 Pułk Ułanów, dalej szedł 2 Pułk Szwoleżerów, potem artyleria, a na końcu 9 Pułk Ułanów prowadząc konie z powodu ich przemęczenia. Ledwie kolumna ruszyła w stronę Niewirkowa, wchodząc powoli na wzgórze na północ od Kadłubisk, gdy z lasu położonego na południe od Cześnik poczęły dochodzić najpierw pojedyncze strzały.30 Wtem z tyłu słychać strzał, potem drugi. ¯artem ktoś woła, że znowu będzie "wojna". Inni śmieją się. Ale powoli twarze poważnieją, bo strzały gęstsze, a za chwilę słychać grzechot maszynki, niezawodny znak prawdziwej walki. Idzie hasło poprzez szeregi do czoła kolumny. Stajemy. Na ukos od lasku z tyłu mkną jacyś jeźdźcy. To nasi wywiadowcy. Armaty odprzodkowują. My odwracamy front. 31

Powstała groźna sytuacja. 6 Brygada Kawalerii (1, 12 i 14 Pułk) zaangażowana była wszystkimi swoimi oddziałami w rejonie Niewirków - Koniuchy. Przeciwstawić się owemu natarciu mogły tylko trzy, liczebnie bardzo słabe i przemęczone ranną walką pułki 7 Brygady Kawalerii (2,8,9 Pułk).
Zdawałem sobie jasno sprawę, że od pułku nie mogę już dzisiaj wiele wymagać. Wyczerpanie moralne i fizyczne było zbyt wielkie, szczególnie konie ledwie nogami powłóczyły. Obliczałem to wszystko spokojnie i na zimno. Postanowiłem wygrać możliwie na czasie, umożliwić nadejście pomocy i uniknąć w ten sposób porażki w pojedynkę. Spokojnie i dobitnie podawałem jedną za drugą komendy: do wsiadania na koń - kolumna plutonów marsz - linia szwadronów w lewo marsz - szwadron karabinów maszynowych na wzgórze w prawo - taczanki szwadronowe w odstępy miedzy szwadrony, a pułk wykonywał je jak na placu musztry. Pułk szedł ciągle stępa, nie widząc nieprzyjaciela. Oficerowie jechali przed linią szeregów na przepisowych miejscach. Wjechaliśmy na wzgórze aby stamtąd objąć całość położenia.32 Całe przedpołudniowe pole walki zaroiło się na nowo chmarami jeźdźców.
W purpurowych blaskach zachodzącego słońca zaczęły wyłaniać się jeden po drugim szwadrony i pułki kozackie, rysując się jak ciemne plamy na tle zagajników. Słońce już było nisko, a z lasów jak z worka wysypywały się bez przerwy coraz to nowe oddziały. Ogromne tumany kurzu, wzbijając się w górę, wkrótce przesłoniły wszystko, zakrywając las, niebo i cały horyzont. Tylko głuchy pomruk, przemieniający się w miarę zbliżania w przeraźliwy wrzask, świadczył o wielkości mas, przygotowujących się pod zasłoną kurzawy do decydującego uderzenia. Cała ta nawała zbliżała się coraz bardziej. W ostatnich blaskach zachodzącego słońca migotały krzywe szable, łopotały czerwone chorągwie, a groźne krzyki i dzikie wycia rozdzierały powietrze. Obraz mrożący krew w żyłach. Nie było innego wyjścia, jak tylko zawrócić całą Brygadą i szarżować. Wszyscy czuli to instynktownie, nikt nie czekał na rozkazy. Wszystkie karabiny maszynowe wytrysnęły na grzbiet wzgórza, które panowało nad całą okolicą i otworzyły ogień. Artyleria odprzodkowała i już widać było w zapadającym zmroku błyski jej wystrzałów. 9 Pułk Ułanów, który maszerując na ogonie kolumny był najbardziej narażony, dosiadł natychmiast koni. Padły ostre słowa komendy. Oficerowie z dobytymi szablami wyskoczyli przed front oddziałów. Za ich przykładem pułk ruszył w stronę przeciwnika, najpierw stępem, rozmyślnie szanując swoje konie, by w ostatniej fazie szarży wszystko z nich wydobyć. W między czasie nasze karabiny maszynowe zbierały krwawe żniwo. Nieprzyjaciel natychmiast zwolnił tempo (...). Baterie 6 Brygady Kawalerii, które dotychczas wspierały natarcie na Niwirków, spontanicznie odwróciły swe działa i zaczęły wspólnie z bateriami 7 Brygady Kawalerii bić kartaczami, ryjąc szerokie bruzdy w szeregach atakujących.
Doszedłszy na odległość 200 m, 9 Pułk Ułanów z największym wysiłkiem ruszył do szarży.33 Zacięty, śmiertelny bój na tem samem polu, które rano spłynęło krwią naszą i wrogów. Te same chaty i zarośla, ten sam lasek, w którym po przedpołudniowej walce oglądaliśmy małe jeziorka krwi w zagłębieniach. Drogie krwawe miejsce.34 Zacieśniają się ułańskie szeregi. Pada rozkaz majora Dembińskiego: Do szarży! Dowódca Dywizji płk. Henryk Brzezowski relacjonuje: Mjr Dembiński przeszedł z linii kolumn w szyk luźny. Idzie szerokim frontem, spokojnym kłusem, wiem, że rozmyślnie szanuje swoje zmęczone konie, by w ostatniej fazie tej szarży wszystko z nich wydobyć. Widzę jak pędzą taczanki przed linią, rozpoznaję na jednej por. Czarnotę, on pierwszy obsługuje sam km, ostrzeliwuje celnym ogniem zbliżającą się ławę nieprzyjacielską. 9 Pułk Ułanów rusza do szarży. Wszyscy wiemy, że pułk, który rano stracił sześciu oficerów i około stu ułanów to garstka zmęczonych ludzi i nie może powstrzymać takiej nawały. Poszli do tej szarży, bo honor żołnierski tak im nakazywał. Tam gdzie pułk natrafił na ławę nieprzyjaciela, rozpoczęła się przed zetknięciem strzelanina z koni pułk jeszcze się utrzymał. Na północne skrzydło zwaliły się jednak duże, zwarte oddziały. Tam musiał pułk nawrócić i znów wisiało wszystko na jednym włosku. Ostatnią naszą nadzieję pokładaliśmy w 8 Pułku Ułanów, który już podchodził. 8 Pułk Ułanów szedł kłusem w linii kolumn, uporządkowany i wyrównany jak na placu ćwiczeń.35

Dowódca pułku rotmistrz Krzeczunowicz rozważył wszystko. Idzie kłusem, oszczędzając siły koni; nie rozwija pułku przedwcześnie, bo w kłębowisku i kurzawie pod krwawo zachodzące słońce nie może rozpoznać, czy ma przed sobą cofający się 9 Pułk Ułanów, czy też szarżującego nieprzyjaciela. Na lewe skrzydło pułku wypada cwałem szwadron km, dopada pozycji k.m-ów 9 Pułku Ułanów i błyskawicznie otwiera ogień. Dużym celownikiem przestrzeliwuje rozgrywającą się przed nim walkę 9 Pułku Ułanów, biorąc za cel 2 pułk nieprzyjacielskiej dywizji. Przychodzi moment decydujący. Wszystko dołącza do 8 Pułku Ułanów, wszyscy wyciągali szable i pistolety: sztab Dywizji i sztab Brygady; mały oddział 1 Pułku Ułanów, liczący może 30 jeźdźców... Ale już pada jak grom komenda: "rozwinięty, galopem, hurra!". Jadący w roli szperacza przed prawym skrzydłem pułku (grzbietem wyżyny) adiutant pułku podporucznik Aleksander Krzeczunowicz, oddaje szereg strzałów z pistoletu, rotmistrz Krzeczunowicz płazem szabli wprowadza swego przemęczonego deresza w cwał, i już pułk całym impetem rusza do szarży i w mgnieniu oka pokrywa odległość kilkudziesięciu zaledwie kroków, dzielącą go jeszcze od wroga. Tej niezwykle silnej szarży nie wytrzymał nieprzyjaciel. Przyjął ją salwą z pistoletów, ledwie dosłyszalną wśród naszych gromkich "hurra" i natychmiast podał tyły.36

Bolszewicy rzucili się do ucieczki pędząc w dzikim popłochu z powrotem w to miejsce, z którego rozpoczęli bitwę, w kierunku Cześnik. Pracują znowu zmęczone ramiona ułańskie, a szable skrwawione zbierają nowe żniwo śmierci. Nieprzyjaciel pobity, ostatnie jego oddziały mkną w mrokach nocy.37 Uderzenie 6 najlepszej i najsilniejszej dywizji Budionnego spaliło na panewce; zostało ono odbite z ciężkimi stratami przeciwnika.38 Na pobojowisku słychać nawoływanie, głosy komendy. Zbierają się szwadrony wśród chat Wolicy ¦niatyckiej (...). Nie atakują już bolszewicy. Cisza przed nami zupełna. I znowu zbieramy się w gromadkach. Radzimy cicho o minionych chwilach grozy. Liczymy poległych. Znowu kilkunastu ubyło z naszych przerzedzonych szeregów. Ranny bardzo ciężko por. Edward Wania, który otrzymawszy kontuzję w przedpołudniowej bitwie, po odzyskaniu przytomności wbrew rozkazowi dowódcy pułku wraca do 2 szwadronu i rzuca się w największy ogień. Obok niego cudów waleczności dokazuje niezrównany szermierz wachmistrz Bolesław Ziemba i ginie śmiercią walecznych w szarży na karabiny maszynowe. Straty jakie pułki w tej bitwie poniosły były bardzo duże, zwłaszcza 9 Pułku Ułanów. Pułk ten stracił 4 dowódców szwadronów(...). Straciliśmy wielu żołnierzy i podoficerów. Konie nasze pokotem kryły plac boju. Niejeden z nas cicho opłakiwał zgon przyjaciela lub wiernego konia. Noc okrywa całunem pole dwukrotnej bitwy.39 Księżyc zalewał mdłym światłem pola, które stały się polami chwały kawalerii polskiej. Dostojna cisza zaległa dookoła. Wszyscy byli u kresu sił, wyczerpani w najwyższym stopniu. Konie stały ze zwieszonymi łbami przy ułanach, leżących pokotem na ziemi, tam gdzie byli. Zbierano rannych i poległych. Niekiedy suchy strzał oznaczał koniec żywota nieuleczalnie rannego końskiego towarzysza broni.40

Zakończenie tego dramatu nastąpiło już o zupełnym zmroku. Jak niespodziewanie ukazała się nam w całym swoim przepychu czerwona armia, tak się nagle zgubiła i przepadła w ciemnościach przepadającej nocy. Spokój, pustkę i kojącą ciszę przyniosła nastająca noc, a ogromna biała tarcza księżyca rozlała swe mdłe i zimne światło na pola i gaje, na których odbywały się cały dzień tak gorąco zmagania tysięcy ludzi. Oto ostatnia walna bitwa, którą wydała sowiecka armia konna polskiej kawalerii. Bitwa została wygrana; siła bojowa armii konnej została tutaj złamana i więcej jej już nie odzyskała.41

Pułkownik Juliusz Rómmel po zakończonej bitwie podziękował ułanom za bohaterską i zwycięską walkę. Wszyscy oszołomieni byli sukcesem. Pokonali tego, który wcześniej siał panikę w ich szeregach. Ogromny sukces polskich kawalerzystów godny był Pomnika Chwały. Zwycięstwo było jednym z najchlubniejszych wyczynów naszej jazdy w kampanii przeciw bolszewikom. Jednak straty, jakie dywizja poniosła dnia 31 sierpnia 1920 r. były bardzo znaczne.

Dowództwo Dywizji: rannych 3 gońców i 5 koni w tym koń dowódcy dywizji.
7 Brygada:
2 Pułk Szwoleżerów: zabitych 3 oficerów i 34 szeregowych; rannych 1 oficer, 40 szeregowych.
9 Pułk Ułanów: zabitych 4 oficerów w tym 3 dowódców szwadronów i 50 ułanów, rannych 1 oficer i 65 ułanów (...).
8 Pułk Ułanów: ranny 1 oficer. Zabitych i rannych 75 szeregowych.
6 Brygada:
1 Pułk Ułanów: zabitych 1 oficer i 18 ułanów, 30 rannych.
12 Pułk Ułanów: ranny dowódca pułku i 12 ułanów.
Z 14 Pułku Ułanów i całej Artylerii Dywizji nie posiadam wykazu strat.
Ogółem straciła dywizja przeszło 300 ludzi (zabitych i rannych) i 500 koni co stanowiło 1/5 do 1/4 jej całości sił.42

Po latach Aleksander Pragłowski, szef sztabu J.Rómmla, wspomina: (...) W ciągu najbliższych 5 tygodni walk, popchaliśmy go (Budionnego) identycznie tą samą przestrzenią, na której on użył 5 miesięcy (...). Wy zaś z 9 Pułku Ułanów, dla których piszę to wspomnienie, zróbcie apel z południa z dnia 31 sierpnia 1920 roku. Gdzież są dowódcy szwadronów - gdzie jest jedna czwarta stanu bojowego. Kwiat pułku poległ i zaściela pole bitwy. Na noszach przyniosą Wam porucznika Edwarda Wanię, ociekającego krwią - to jedyny dowódca szwadronu, który przeżył ten dzień. Pod koniec przyjdzie major Stefan Dembiński z adiutantem. Nie poznacie go: jest czarny od kurzu i milczy. Jego zapytajcie, jak to było! On prowadził wszystkie szarże, on wie najlepiej co pułk zdziałał, a jakim cudem on sam żyje, dla mnie było to zagadką.
Analizując dzisiaj po kilkunastu latach bitwę pod Komarowem trzeba podkreślić, że była ona pięknym zakończeniem ciężkich zmagań szczupłej garstki kawalerii polskiej podczas długich miesięcy ciągłych niepowodzeń, spowodowanych w znacznej mierze właśnie przez pobitą tu armię konną Budionnego (...). Twardo, uczciwie i do końca spełnić rozkaz, z fantazją po ułańsku zażywać zwycięstwa, sercem dzielić dolę i niedolę z bratem - kolegą i towarzyszem-koniem, a przede wszystkim wierzyć i ufać w wielkie przeznaczenie i przyszłość Polski, oto przykazania, które nam pozostawiły czasy zwycięskiej wojny roku dwudziestego.44

W dniu święta kawalerii, 2 października 1960 r., gen. S. Dembiński powiedział: nie mogę zakończyć tego opowiadania nie oddając hołdu tym wspaniałym żołnierzom pamiętnego 20-go roku, na czele których należy zaliczyć płk. Henryka Brzezowskiego, dowódcę 7 Brgady Jazdy. Bitwa zaczęła się z jego inicjatywy i gdyby nie ona, nie byłoby polskich żołnierzy rano na wzgórzu koło Wolicy ¦niatyckiej, a wrogie masy byłyby zwaliły się na kwaterujące polskie pułki w dolinie Komarów - Tyszowce. Jemu należy się cześć i chwała tego dnia. Mówi się dużo o cudzie bitwy warszawskiej ale równie dobrze można by mówić o cudzie 20-go roku. Tak, to był cud tak rzadko zdarzający się wśród Polaków, bo cały naród stanął ramię przy ramieniu pod jednym sztandarem, wszyscy byliśmy żołnierzami, których jedno było wspólne dobro, jedno pragnienie i jedno umiłowanie - Polska.

Wśród walczących z bolszewikami Polaków nie zabrakło żołnierzy pochodzących z Komarowa i okolic. Jednym z nich był Kalikst Antos (ur. 25 października 1897 r. w Komarowie - zm. 1977 r.). W 1919 r. został wcielony do wojska. Służył między innymi w Zamościu, Włodzimierzu Wołyńskim, £ucku i Kowlu. O bitwie pod Komarowem wspominał swojemu synowi Antoniemu, który jako 12 letni chłopiec zapamiętał niektóre fragmenty opowiadane przez ojca. Najbardziej utkwił mu w pamięci obraz topiącego się w błocie wojska bolszewickiego, które chciało przedostać się z Wolicy Brzozowej do Niwirkowa. Miejscowe bagna były dla nich ogromnym utrudnieniem. Do dzisiejszych dni kryją w sobie militaria z pamiętnej bitwy.

Zwycięstwo należy niewątpliwie przypisać męstwu i poświęceniu ułanów oraz zdolnościom ich dowódców. Po "Cudzie nad Wisłą" skuteczna obrona Zamościa, a następnie rozbicie pod Komarowem Armii Konnej Siemiona Budionnego zadecydowało o tym, że została wstrzymana ofensywa bolszewików na Lublin. Dzięki temu inny obrót przybrał dalszy przebieg kampanii 1920 r. oraz zostało przyspieszone zakończenie wojny.

Uczestnicy bitwy do końca życia wspominali dzień zwycięstwa nad bolszewikami. Jednym z nich był płk Henryk Brzezowski (11 listopada 1969 r. pośmiertnie awansowany na generała brygady przez Prezydenta RP na emigracji - Augusta Zaleskiego), który ze swoim ordynansem niemal codziennie żywo wspominał jej przebieg. Dowiadujemy się o tym z opracowania Sławomira Brzezowskiego (prawnuka Leona Brzezowskiego, który był stryjem Henryka). Rita i Ewa45 opowiadały jak do ich ojca regularnie przychodził jego były ordynans i kilkadziesiąt lat po bitwie obydwaj starsi panowie opowiadali sobie o niej na nowo. (...)Niedawno, przy herbatce, Rita i Ewa opowiedziały mi pyszną historię związaną z obrazami z tryptyku Kossaka. Otóż kiedyś, chyba już po śmierci Henryka, przyjechał do nich Krzeczunowicz i zobaczywszy jeden z obrazów stwierdził, że słońce jest na nim zupełnie nie tam, gdzie należy (chodziło o wieczorną szarżę na trzeciej części tryptyku, która przebiegała dokładnie pod zachodzące słońce). Bezwzględnie zobowiązał Ritę, aby spowodowała naniesienie na obraz odpowiednich poprawek. Dyspozycje te wydał w sposób nie przewidujący sprzeciwu, tak więc biedne kobiety nie miały wyjścia i obiecały, że sprawę załatwią (Kossak już nie żył od kilkunastu lat). Rzecz jasna dały obrazom spokój, ale pech chciał, że po kilku latach Krzeczunowicz znowu przyjechał i przyszedł sprawdzić czy słońce znalazło się na właściwym miejscu. Podobno zrobiła się z tego straszna awantura, a Krzeczunowicz wyjechał obrażony śmiertelnie.46

Zanim J. Kossak rozpoczął malowanie tryptyku "Bitwa pod Komarowem" przyjechał w latach 30. XX w. na jej miejsce wraz z H. Brzezowskim. Zapoznał się wtedy z panoramą bitwy.

Dla upamiętnienia bitwy pod Komarowem jej uczestnicy na kilka lat przed II wojną światową, podjęli inicjatywę wzniesienia na okolicznych polach Pomnika Chwały Kawalerii i Artylerii Konnej. Powołano Komitet Budowy Pomnika z gen. Juliuszem Rómmlem jako przewodniczącym. Dokonano wyboru odpowiedniego miejsca. Przyjęto także projekt pomnika, którego autorem był inżynier architekt B. Zinserling. Projekt przedstawiał potężnych rozmiarów skrzydło husarskie na wysokim cokole z napisem: Poległym na polu chwały towarzyszom broni - kawalerzyści i artylerzyści konni. Na drugiej stronie cokołu miały być wyryte nazwy pułków kawalerii oraz dywizjonów artylerii konnej, które brały udział w walce.47

Na łagodnym falistym terenie, nieco na północ od miasteczka Komarów, miał stanąć pomnik Polskiej Jazdy, jako wyraz sławy naszego oręża. U przełomu naszej kampanii wolnościowej z 1920 roku rozegrano tam bitwę jakich mało - wielką bitwę kawalerii. Mongołowie, Tatarzy, Kozacy i te same rubieże Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Bezprzykładne reminiscencje, coś jakby urywek z epoki Jagiellonów lub ze złotego wieku naszego rycerstwa. [...] Pod Komarowem zważaliśmy mało na ogień; armaty nie imponowały a natrętny brzęk taczanek, które obsiewały stalowym grochem wiele hektarów suchego pola, wydobywając z niego drapieżne kłąbki kurzu, nie robił także wrażenia. A jednak to wrażenie zaistniało i było tak potężne, że żaden uczestnik nie zapomni tego dnia do śmierci. Wywołała je panorama bitwy, jej zażartość i zmienność, z powodu czego los dywizji wisiał kilkakrotnie na cienkim włosku. Potęgowały je nieprawdopodobne masy konnicy przeciwnika, jej ruchliwość oraz natarczywe parcie z Cześnik w kierunku na Komarów.48

W planach było też utworzenie na Wawelu sali poświęconej między innymi pamięci polskich kawalerzystów. Miały się tam znaleźć urny z ziemią z najsławniejszych pól bitewnych: Grunwaldu, Wiednia, Chocimia, Kircholmu, Somosierry i Komarowa. Pomysł ten spotkał się z wielkim entuzjazmem dowódców wszystkich pułków. W 1928 r. na pole bitwy pod Komarowem przybyła delegacja z Krakowa po ziemię do urny celem złożenia na Wawelu (lub na Kopiec Kościuszki). Delegację przyjął Wójt Gminy Komarów Piotr Wiśniewski wraz ze społecznością komarowską. Ksiądz Józef Masztalerz odmówił modlitwę i poświęcił ziemię. Jednak II wojna światowa przekreśliła ten, jak i wcześniejszy zamiar.

Polska kawaleria, tak bogata w tradycje, odeszła w przeszłość pełna bojowej chwały, lecz wspomnienie o niej niech będzie zawsze żywe!49 Bitwa pod Komarowem przeszła od tamtych czasów na trwałe do historii wojskowości jako ostatnia w XX w. wielka bitwa kawalerii. Jej ślady wryte były w pomnik ułanów poległych w wojnach 1918 -1920 w Trembowli (pomnik zniszczony w 1940 r.). Do dzisiaj są widoczne na Pomniku Nieznanego ¯ołnierza w Warszawie. Pole bitwy spod Komarowa przypominają groby na cmentarzu parafialnym w Komarowie, Pomnik Ułana przy Kościele ¦w. Trójcy w Komarowie, obraz na ścianie wewnątrz tego kościoła, obrazy Jerzego Kossaka, tablica pamiątkowa na polach Wolicy ¦niatyckiej oraz wspomnienie pisane ręką uczestników bitwy.

Chyba w żadnym innym wojsku nie znajdziemy tylu przykładów kultu Maryjnego, co w dziejach wojska polskiego. Najbarwniejsze karty tej tradycji dotyczą niewątpliwie kawalerii II Rzeczypospolitej. W wielu pułkach Matka Boża Częstochowska błogosławiła ułanom ze sztandarów, w kilku innych ułani uciekali się pod obronę Ostrobramskiej Pani. Wizerunek Niepokalanej na stałe nosili na sztandarze i w sercach ułani Jazłowieccy. Jej opiece zawdzięczali swoje zwycięstwa.

Modlitwa Ułana Jazłowieckiego

Szczęście i spokój daj tej ziemi, Pani,
Co krwią spłynęła wśród wojen, pożogi.
Do Cię swe modły zanosim ułani,
Odwróć, ach odwróć, o odwróć los srogi
I by radosna była, jako uśmiech dziecka,
Spraw to, Najświętsza Panno Jazłowiecka.

Spraw, by zasiadła sławna i potężna
Między narody, królując wspaniale
By się rozeszła sława jej oręża
Spraw to, o Pani, spraw to ku swej chwale,
By zło jak nawała rozprysło turecka
Spraw to, Najświętsza panno Jazłowiecka.

By pod Jej rządów wspaniałym ramieniem
Zakwitły miłość i spokój jak w niebie.
Daj, by ułana ostatnim westchnieniem
Było móc polec, polec w Jej potrzebie!
Aby Jej strzała nie tknęła zdradziecka
Spraw to Najświętsza Panno Jazłowiecka.

Por. Władysław Nowacki / 1926 r.
Obrazy bitwy polsko - bolszewickiej pod Komarowem na trwałe pozostały w pamięci Pana Stanisława Kantora, wówczas dziesięcioletniego chłopca, mieszkańca Wolicy ¦niatyckiej. Sierpień 1920 r. kojarzy mu się z wielką ilością wojsk bolszewickich, które już wcześniej kwaterowały w miejscowych gospodarstwach: Urodziłem się w 1910 r. w Komarowie. Rodzice moi zajmowali się rolnictwem. Jako mały chłopiec pomagałem im w pracach gospodarskich. Wychowywany byłem w duchu patriotyzmu i poszanowania tego, co polskie. Kiedy więc w lecie 1920 r. zobaczyłem ogromne masy obcych wojsk, przeraziłem się. Niepokój czuła nie tylko moja rodzina, ale i inni mieszkańcy wioski. W momencie wybuchu walk część z nich schroniła się w murowanej oborze na naszym podwórku.

Nigdy nie zapomnę widoku bolszewików, chociażby ze względu na ich wygląd i zachowanie. Niczym nie przypominali wizerunku żołnierza. Karabiny mieli zwieszone na sznurkach lub łańcuchach. Płaszcze, kurtki, waciaki - każdy inny, jak nie z tego świata. Wszyscy zmęczeni i głodni. Nasze gospodarstwa ogołocili z żywności dla siebie i dla zwierząt. £apali kury i nie odzierając ich z pierza, bez patroszenia, piekli je na paleniskach ułożonych z kamieni. W porównaniu z nimi polski ułan wyglądał "jak malowany". Pomimo zmęczenia - dumny i dostojny, z szablą przy boku, w mundurze i czapką z orzełkiem. Z taką czapką kojarzy mi się pewne zdarzenie. Kiedy mój starszy brat Edward wyszedł w niej na podwórze natychmiast podbiegł do niego bolszewik. Z wielką złością zdarł mu ją z głowy, wyrwał i połamał orzełka. Wyjął zza poły płaszcza kawałek czerwonego materiału i powiedział: "To będzie teraz twój znak".

Rankiem 31 sierpnia wraz z ojcem wyszedłem do sąsiada Kołodziejczyka i tam z drabiny, stojącej przy dużej akacji obserwowałem co się dzieje. Widziałem błysk szabel, słyszałem okrzyki walczących, tętent i rżenie koni. Nie oglądałem tego długo z uwagi na coraz silniejszy ostrzał artyleryjski. Wraz z innymi ukryliśmy się w oborze. Z przerażeniem patrzyłem na rannego polskiego żołnierza, któremu sanitariusz bolszewicki wiązką siana zatykał ranę w brzuchu. W pewnym momencie na naszym podwórku wybuchła kula armatnia, zabijając konie i bydło. Walki trwały cały dzień. Ziemia drżała, w powietrzu słychać było jeden świst. Wielkie masy żołnierzy w bitewnym pędzie przemieszczały się z miejsca na miejsce. Wieczorem bitwa ucichła. Bolszewicy uciekali w popłochu zostawiając po sobie ranne konie i armaty. Armat naliczyłem dziesięć. Przez kilka dni mój ojciec, wraz z innymi mieszkańcami wsi, dobijali ranne konie i zakopywali je w wielkich, wykopanych przez siebie dołach. W każdym z nich zasypywali po kilka sztuk. Przez kilka lat w tych miejscach zapadała się ziemia. Te miejsca mogę wskazać jeszcze dzisiaj.50

O tym co działo się w Komarowie w sierpniu 1920 r. opisał Zbigniew Możdżeń, na podstawie opowieści wysłuchanej w sierpniu 1939 r. od Karola Jachymka, mieszkańca ul. Tomaszowskiej w Komarowie.

Wojen to tu nie było (...) ale ta największa i najważniejsza to była w dwudziestym, tu na naszych łąkach. (...) Aż tu ci zaczęli gadać, że bolszewiki idą i wszystko rżną. Panika, zaczęli uciekać, ale to ci bez ziemi, bo chłop gdzie pójdzie? Ziemi z sobą nie weźmie. Zostalim. Jakoż najechało się bolszewików, a wszystko na koniach. My z niezwyciężonej konnej armii Budionnego, mówili, i zara wzięli się za rządzenie. Co którego Polaka złapali, co był w gminie albo w inszym urzędzie pracował, zaraz wyprowadzali do parni i kula w łeb. Bez pardonu. A na gminie wywiesili wielki czerwony napis "Niech żyje Polska Republika Radziecka" i na rynku wiece organizowali, gdzie ichni komisarze o wolności, jaką przynoszą, gadali. Najwięcej wokół nich kręciło się żydków. Niektórzy to nawet zostali się za, jak to nazywali, agitatorów. £azili po chałupach i namawiali chłopów do tej republiki radzieckiej. "Co wy chłopie - gadali - nie bądźcie głupie, sowiety potężne i sprawiedliwe, dobrze będzie. Nie chcecie chyba, żeby panowie znowu rządzili, nie tęskno wam za szlachtą, żeby was znowu goniła i odrabiać pańszczyznę kazała. Polska, po co wam Polska? Zresztą będzie Polska, tylko że radziecka, sprawiedliwa, gdzie rządzić będzie chłop i robotnik. A chłop i robotnik, to jaka różnica czy un Polak czy Rosjanin. Wszystkie jednakowo biedne, równe sobie". I niejeden se po tym żydowskim gadaniu myślał, że coś w tym musi być, a jedno najpewniejsze, że Rosja czyli sowiety potężne i nie pozwolą żeby Polska istniała. Na razie póki co, zaczęli rządzić ¯ydy. (...) Ty nie pamiętasz (...) jak ¯ydy latały za ichnimi komisarzami czy żandarmerią w skórzanych kurtkach, z wielkimi mauzerami w drewnianych kaburach przy pasach i pokazywali gdzie świniak, gdzie jałówka albo insze dobro.
Tak to się wtedy zaczęło panoszyć, jakby sowiety mieli zostać na zawsze. A kiedy na pięterku u Joska w Paradysie zakwaterował sam naczelny komandir Budionny, wielu było takich, którzy myśleli, że już znowu Rosja na wieki. Co prawda żydki jeżdżące z handlem szeptali, że Polacy jeszcze się we Lwowie bronią, że Warszawy jeszcze nie zajęli bolszewicy, ale komisarze komentowali te wieści krótko: to już Polaków ostatnie podrygi i lada dzień skończą się lachów rządy. Trwało to tak z miesiąc. Akurat kiedy wywieźli i zjedli wszystkie świnie, krowy i inszy dobytek i zaczął się pojawiać głód, gruchnęła wieść, że nadchodzi Wojsko Polskie. Było to w porę jak tera, gdzieś po żniwach, pod koniec sierpnia. Pamiętam, bo ojciec naraił konia od Wiśniewskiego i mieliśmy na podorywkę wychodzić.
Zrazu wszyscy myśleli, że to takie gadanie, jak wiele w onych czasach bywało, ale kiedy zobaczyliśmy, że bolszewicy na trąbkach zaczęli grać i zbierać się, uwierzyliśmy. A było ich chmara, o tu całe te pola pokryte były tym tałatajstwem. Spali pod namiotami, w chałupach, w stodołach lub zwyczajnie na polu. Głowa na kulbace, a od zimna, idącego nocą z ziemi płaszczem i wódką chroniony. O tu na tej ulicy Tomaszowskiej, wtedy była to tylko szeroka droga bez klinkieru, formowali się w kolumny i odjeżdżali na północ, jak na łąki. Krzyczeli i śmieli się, że jadą wojsko lachów wyrezat'. Polecieliśmy na górkę pod kościół. Domów Skowyry i Karamasza jeszcze wtedy nie było i widoku na łąki nie zasłaniały. Kościół był otwarty, bo konie, które tam jak w stajni trzymali wyprowadzali do szyku. Nikt nas nie przeganiał, ino na wieżę wleźć nie pozwalali, musi ichni obserwator tam siedział, ale i spod wielkich drzew widać było hen, aż pod Miączyn. Zebrała się kupa ludzi i wszyscy pilnie wypatrywali w stronę Miączyna, skąd mieli nadejść nasi. Stali w milczeniu, a tylko baby zaczęły lamentować - że musi będzie koniec świata, bo przepowiadany antychryst przyszedł - ale nie za głośno, żeby stojące w pobliżu bolszewiki nie usłyszeli. W głowie się nie mieściło, żeby normalni ludzie, a nie posłani przez złego, mogli z kościoła zrobić stajnię. (...) Zrobili stajnię, a potem miał być klub (...) Lament bab jednak szybko ucichł, bo zobaczyliśmy wyjeżdżającą na łąki z miasta bolszewicką konnicę. Jak brunatna chmura pokryli zielone łąki.
Było ich tyle, że pierwsze szeregi sięgały po rów, a ostatnie jeszcze z miasta nie wyszli. Olaboga, ktoś jęknął, wszystką trawę zmarnują i na oktawę nie będzie po co z kosą wychodzić. Ale szybko ucichł. Taka ich była potęga, że tylko modlić się... Nie ma takiej siły na świecie, myślelim, która by mogła ich rozbić. Rozległy się szepty modlitwy. Wtem ktoś pokazał ręką - o tam, o tam idą! Sina mgiełka zamykająca horyzont pod Miączynem zaczęła grubieć aż w końcu rozdzieliła się na dwie linie. Jedna przezroczysta, pozostała dalej na końcu widoczności, a druga, ciemna, intensywna w kolorze zaczęła zbliżać się do łąk. Minęła długa chwila nim ludzie zrozumieli, że ta zbliżająca się linia, to wojsko polskie. Bardzo cienka jednak to była linia, niewielu ich było. Po radości przyszło zwątpienie, toż ich ruscy czapkami nakryją, szkoda chłopców. Nie wiedzą chyba, jaka tu straszna siła przed nimi, bo lepiej by uciekli niż dać się zarżnąć.
Bolszewicy widać też dojrzeli, jak nieliczne jest polskie wojsko, bo nagle zagrały trąbki i jak jeden mąż, wyciągnęli z pochew szable. Zamigotali klingami i sypiąc w południowym słońcu z ostrzy błyskawicami, galopem ruszyli na naszych. Doszło jak grzmot potężne uraaa, przeciągłe, z dziesiątków gardeł, aż szyby w mieście zadrżały i wpadli całym impetem na naszą kawalerię. Wydawało nam się, że lada chwila, a nasi znikną, jak niknie piaszczysta łacha, gdy wiosną rzeka przybiera. Niektórzy pozamykali oczy i szepcząc pacierze starali się słuchem wybadać sytuację. Myśmy patrzyli. Widzieliśmy jak nad polskimi szeregami uniosły się, z tej odległości podobne do igieł, szable. Jak również zaczęły błyskać słońcem w śmiertelnych młynkach. Linia polska wygięła się, ale nie pękła. Impet bolszewików został zatrzymany. Zaczął dochodzić do nas jazgot bitwy - strzały, krzyki, kwik koni, odgłosy uderzeń, jakby drwale rąbali w lesie.
Bili się dzielnie, ale bolszewiki jak morze, nie mogąc przejść przez polskie linie, zaczęli rozlewać się po łąkach szeroko i naszych okrążać. Serca nam się ścisnęły, kiedy to zobaczyliśmy. Koniec z naszymi. Baby zaczęły "Pod Twoją obronę... ". (...) Czarna chmura jak zmieciona wiatrem zmieniła kierunek, i z wielką szybkością sunęła do miasta szukając ratunku w okopanych na skraju rynku kulomiotach. Zaczęliśmy i my uciekać spod kościoła, bo bolszewicy wpadali pokrwawieni, z dzikim wrzaskiem czy to przerażenia czy opętania, i cięli szablami co na drodze, nieprzytomni ze strachu. Jeszcześmy tylko dojrzeli, jak te co nie biły się na łące, szykują kulomioty na nadjeżdżających Polaków. Ludzie znowu zaczęli się żegnać na taką zasadzkę. A wystrzelają do nogi naszych, na nie osłoniętym, podmiejskim ugorze. Duża jeszcze u ruskich była siła, aleśmy już nie widzieli bo tato nie pozwolili wychodzić z chałupy. Tu za górą było bezpiecznie. Pociski nie dolatywały, tylko słychać było huk granatów, tych co cięższe. (...) Patrzymy i nie wiemy co się dzieje, a tu nadlatuje Antek od Władysława, ten sam co go na Matki Bożej Zielnej piorun zabił i gada: "bolszewiki uciekają, chodźcie na rynek popatrzeć". (...) Radość była ogromna. Ksiądz kazał bić w sygnaturkę (...) a na rynku zaczęli wszyscy: żołnierze, chłopy i nawet ¯ydzi śpiewać "Boże coś Polskę ..." I tak zaczęła się niepodległa Polska. (...) W kościele, w skrzydłach przy głównym wejściu, wmurowane są cztery kule armatnie, na pamiątkę stoczonej tutaj bitwy. A ostatnio, w rocznicę, odsłonięto w kruchcie obraz, namalowany przez przyjezdnego artystę, staraniem księdza proboszcza.
Obraz opatrzony jest napisem "Rozgromienie konnej armii Budionnego przez kawalerię polską pod Komarowem" i zajmuje całą boczną ścianę. Z lewej strony obrazu, z sinej mgły wynurzają się w galopie polscy kawalerzyści, w niebieskich mundurach z amarantowymi chorągiewkami na lancach, z uniesionymi nad głowami szablami ostrymi jak brzytwa. Przed nimi, ze zwierzęcym strachem w oczach, uciekają, padają, proszą o pardon na kolanach bolszewicy - szara, obszarpana, brudna, stłoczona żołnierska masa. Bardziej z prawej kilku z nich mierzy z taczanki w polską konnicę, ale widać, że przerażenie nie pozwala im dokładnie celować i lada moment poderwie ich do gwałtownej ucieczki. Za nimi mężczyzna z krogulczym nosem, w skórzanej kurtce i takiej samej czapce z czerwoną gwiazdą nad daszkiem, mierzy z bębenkowego rewolweru w tył głowy klęczącego w sutannie księdza. Zaraz go zastrzeli, zasłonięty przed polską sprawiedliwością żołnierzami z cekaemem, ale jej nie ujdzie. Chwila go tylko dzieli od tego, by ułani, obaliwszy ostatni bolszewicki szereg, i jego dosięgli szablami. Czuje się pot koński i ludzki, a kurz zdaje się drapać w gardle. - Jak żywe, aż strach bierze patrzeć - zachwycają się widzowie obrazem. Tłum taki, że zupełnie dopchać się nie można.
Gdzie jesteście, ułani,
I ten konik bułany
I ten siwy, ten kary jak noc?
Gdzie taczanki pomknęły ...
Szlakiem jakich kolein
Ruszył szwadron do boju się rwąc?

Zostały tylko ślady podków.
Po szablę już nie sięgnie dłoń.
I tylko w piersi, tylko w środku
Jest żal, że już nie zarży koń.

Zostały tylko ślady podków.
Ułański patrol w lesie znikł.
Drżą jeszcze wierzb gałęzie wiotkie.
Lecz jeźdźców nie odnajdzie nikt





Powyższy tekst pochodzi z książki "Komarów. Ocalić od zapomnienia" część 2, autorstwa: Anny Wojdy i Beaty Biszczan.

Awatar użytkownika
Marcellus
Posty: 435
Rejestracja: 11 kwie 2008, 12:00
Lokalizacja: Enns,Austria
Kontaktowanie:

Postautor: Marcellus » 25 lip 2008, 11:42

JAREMA MACISZEWSKI

Błędy i chwała Września







Trzech dowódców polskich armii powinno było stanąć przed sądem wojennym za opuszczenie swych wojsk





Na temat kampanii wrześniowej - czy, jak kto woli, wojny obronnej Polski w 1939 r. (to pierwsze określenie wcale nie umniejsza znaczenia naszego wysiłku zbrojnego, wszak była to w istocie pierwsza kampania wojny koalicyjnej zakończonej zwycięstwem roku 1945) - napisano już setki prac naukowych, pamiętników i rozważań publicystycznych. Na drodze do pełnej prawdy historycznej piętrzyły się poważne trudności.

Po pierwsze, opis wydarzeń oraz ich interpretacja przez wiele lat były instrumentem polityki wewnętrznej, ograniczały je uwarunkowania zewnętrzne. Przekonanie o mocarstwowej pozycji Polski, propagowane intensywnie przez obóz rządzący w okresie poprzedzającym wojnę, znajdowało posłuch w społeczeństwie, które wierzyło w siłę swej armii, w potęgę i skuteczność działań sojuszników zachodnich: Francji i Wielkiej Brytanii, w racje moralne po naszej stronie. Im silniejsza była ta wiara, tym sroższa i bardziej porażająca stała się katastrofa wrześniowa. Społeczeństwo polskie, jednolite i zdyscyplinowane jak nigdy dotąd, czego dowodem była choćby jego ofiarność na cele obrony, jak również przebieg mobilizacji zarówno "kartkowej", niejawnej (przeprowadzonej jeszcze przed rozpoczęciem działań), jak i powszechnej, odbywającej się już pod bombami niemieckimi, nie mogło pojąć przyczyn klęski. Doszukiwano się tchórzostwa, małoduszności, braku kompetencji kadry dowódczej, a nawet zdrady. "Szosa zaleszczycka" stała się ponurym symbolem, chociaż ewakuacja władz naczelnych RP i Naczelnego Wodza wraz z jego sztabem odbyła się inną szosą - z Kut do Wyżnicy. Ów nurt krytyki, poszukiwania winnych i potępiania przybrał na sile w środowiskach emigracyjnych we Francji, a potem w Wielkiej Brytanii, stał się instrumentem polityki i w dużej mierze decyzji personalnych w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Charakterystyczne, że decyzje te podejmowali ludzie, którzy w kampanii wrześniowej nie wzięli udziału, zresztą bez własnej winy: gen. Władysław Sikorski, gen. Marian Kukiel i płk Izydor Modelski. W zajadłości ataków na wojskowe i polityczne kierownictwo przedwojennej Polski wówczas i potem mogli współzawodniczyć ze sobą endecy, sikorszczycy, ludowcy, socjaliści, wreszcie komuniści. Z drugiej jednak strony, narastał i przybierał na sile nurt przeciwny. Zmierzał on zrazu do łagodzenia surowych ocen, do obrony poszczególnych ludzi i podejmowanych przez nich decyzji, a nawet - w krańcowych przypadkach - do gloryfikacji marszałka Rydza-¦migłego ("pierwszego oporu bohater") czy Józefa Becka i jego polityki. Istotną zmianę nastawienia do przegranej kampanii polskiej 1939 r. przyniosły błyskotliwe sukcesy wojsk niemieckich w Norwegii, Holandii, Belgii, a zwłaszcza klęska Francji, potem ich zwycięstwa w pierwszej fazie wojny z ZSRR, aż do bitwy pod Moskwą i przełomu w wojnie pod Stalingradem. Bez względu na takie czy inne racje wrzesień 1939 r. został wpisany trwale do panteonu chwały polskiej. Boje poszczególnych formacji Wojska Polskiego stały się zaczynem i podbudową legend, szerzonych także przez artystyczne środki wyrazu, często jednak zniekształcających rzeczywistość historyczną. Nie szli bowiem "prosto do nieba" żołnierze z Westerplatte, ale po stoczeniu heroicznej, skutecznej walki, zadawszy nieprzyjacielowi duże straty, wielokrotnie przewyższające własne, po wyczerpaniu możliwości dalszej obrony (której duszą był kpt. Franciszek Dąbrowski, nie zaś mjr Henryk Sucharski) skapitulowali. Nie było szarż kawalerii na czołgi niemieckie. Takich działań nie przewidywał regulamin walki kawalerii polskiej (a stanowiła ona niewielki procent zmobilizowanych sił); oficera, który wydałby rozkaz natarcia w szyku konnym na jednostki pancerne nieprzyjaciela, należałoby albo zamknąć w szpitalu psychiatrycznym, albo po prostu oddać pod sąd polowy. Ułani, szwoleżerowie i strzelcy konni stawali do walki pieszo, walczyli nie lancą czy szablą, lecz karabinem, granatem, działem przeciwpancernym, ogniem artylerii konnej. Nie wszystkie pytania badawcze i wątpliwości znalazły przekonywającą odpowiedź lub wyjaśnienie. Czy były inne możliwości działań politycznych w sytuacji, w jakiej znalazła się Polska po konferencji monachijskiej i po upadku Czechosłowacji? Czy wykorzystano wszystkie zasoby, aby zwiększyć stan uzbrojenia, zwłaszcza lotnictwa myśliwskiego i przeciwpancernych środków walki? Czy istniały inne warianty działań operacyjnych, bardziej wydajne, skuteczniejsze? Jakie były motywy poszczególnych decyzji strategicznych i operacyjnych?

Poszukując odpowiedzi, musimy jednak brać pod uwagę wszystkie uwarunkowania, z których ówcześni decydenci nie mogli nie zdawać sobie sprawy. Oto pierwszy z brzegu przykład. W sytuacji napiętego do ostatnich granic budżetu wojskowego Polski może nie należało budować czterech niszczycieli (wówczas zwanych kontrtorpedowcami), dużego stawiacza min ("Gryf") i pięciu okrętów podwodnych, których przydatność na Bałtyku, jak to wykazała praktyka wojenna, była znikoma, lecz środki na nie przeznaczone skierować na zakup lub budowę czołgów i samochodów pancernych, samolotów myśliwskich, dział przeciwpancernych, instrumentów łączności polowej itd. Ale przecież sztabowcy polscy w połowie lat 30. nie mogli nie brać pod uwagę alternatywnego wariantu wydarzeń, że oto uderzenie nadejdzie nie z Zachodu, lecz ze Wschodu. Wówczas flota wojenna na Bałtyku mogła odegrać istotną rolę, podobnie jak flotylla rzeczna na Prypeci i Pinie. Zasadnicza decyzja strategiczna podjęta przez kierownictwo państwowe II Rzeczypospolitej w krańcowo niekorzystnej sytuacji po upadku Czechosłowacji - odrzucenia żądań niemieckich i stawienia wszystkimi rozporządzalnymi siłami zbrojnego oporu agresji hitlerowskiej - była nie tylko w pełni zgodna z odczuciami narodu, ale i - jak należy sądzić po latach - jedynie trafna i racjonalnie słuszna.

Jedyną wszak perspektywiczną szansą Polski było przekształcenie samotnego starcia polsko-niemieckiego w wojnę koalicyjną europejską i światową. Byli wprawdzie historycy i publicyści, zarówno w Polsce, jak i w innych krajach, którzy poszukując po latach rozwiązań alternatywnych, wskazywali na rzekomą racjonalność innych rozwiązań, np. kapitulacji na wzór czeski czy petainowski lub wyrażenie zgody na zwasalizowanie Polski przez Niemcy i wspólny z nimi marsz na Wschód, by potem, po rozbiciu radzieckiego komunizmu, zdając się na łaskę i niełaskę Niemiec hitlerowskich, oczekiwać na wyzwolenie przez Amerykanów. Na szczęście tego typu poglądy nie zyskały prawa bytu w świadomości społeczeństwa polskiego.

Trafność założeń strategicznych przyjętych przez stronę polską nie oznacza jednak, iż przedmiotem krytyki - racjonalnej i wolnej od tendencyjności i zacietrzewienia - nie powinny być działania i decyzje Naczelnego Wodza, a także dowódców armii, grup operacyjnych, a nawet dywizji, brygad i pułków. Mistrzowską wręcz próbą analizy wydarzeń wrześniowych od strony operacyjnej i nawet taktycznej, wskazującą popełnione błędy, niewykorzystane szanse i możliwości, zawierającą koncepcję innych rozwiązań niż te, które stały się rzeczywistością historyczną, jest trzytomowa praca płk. dypl. Mariana Porwita "Komentarze do historii polskich działań obronnych 1939 roku". Kolejne tomy i wydania tej fundamentalnej pracy o wrześniu 1939 r. ukazywały się w Warszawie w latach 70. i 80. Na podstawie dostępnej już dziś wiedzy o tamtym czasie można, jak się wydaje, pokusić się o sformułowanie, że podstawową przyczyną ogromnej większości popełnionych przez stronę polską błędów było oparcie planu działań na najbardziej optymistycznych przewidywaniach rozwoju wydarzeń.

Atak niemiecki spotka się - sądzono - z silnym oporem w czasie bitwy granicznej, następnie na linii głównego oporu (rzeki Narew, Wisła z przedmościami w Toruniu i Bydgoszczy, jeziora wielkopolskie, rzeki Warta i Widawka, fortyfikacje śląskie, a następnie szczyty, doliny i przełęcze karpackie). Na linii tej nie damy się rozbić - zakładano optymistycznie - nieprzyjaciel dozna wstrząsu poprzez wkroczenie do akcji armii odwodowej, a w najgorszym wypadku pozostanie jeszcze ostateczność w postaci odwrotu na linię wielkich rzek (środkowa Wisła, Dunajec lub San). Zakładano, że armia polska nie da się rozbić do czasu ruszenia wielkiej ofensywy sił sojuszniczych, przede wszystkim francuskich, na Zachodzie, do czego zobowiązywał się generalissimus francuski, Maurice Gamelin. Przewidywania te przyjmowały jako pewnik, że wschodni sąsiad - Związek Radziecki - pozostanie w konflikcie polsko-niemieckim neutralny.

Tymczasem zrealizował się najbardziej pesymistyczny przebieg wydarzeń. Armia polska uległa szybko w nierównej walce, na konferencji w Abbeville 12 września Anglicy i Francuzi postanowili pozostawić Polskę własnemu losowi i nie podejmować wysiłków ofensywnych, Związek Radziecki nie pozostał neutralny i 17 września 1939 r. zaatakował wschodnią granicę Polski, traktując - jak dowodzą tego radzieckie źródła sztabowe opublikowane w ostatnich latach - wojsko polskie jako siłę nieprzyjacielską, działania własne zaś jako operację zaczepną, przeprowadzaną według zasad sztuki wojennej.

Na taki rozwój wydarzeń strona polska nie była przygotowana. A przecież w przewidywaniu, iż może dojść do klęski zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie i do okupacji całego terytorium kraju, należało przygotować kadrę dla działań partyzanckich i dywersyjnych lub choćby tylko samoobronnych, utworzyć głęboko utajnioną sieć organizacyjną, tajne kanały łączności między poszczególnymi rejonami kraju, stworzyć wreszcie bazę materiałową w postaci ukrytych w różnych częściach Polski niewielkich magazynów broni, amunicji, materiałów wybuchowych, drukarni, środków łączności - słowem: przygotować kraj do walki konspiracyjnej.

Zakładając nawet, że część tych magazynów dostałaby się w ręce wroga - takie rozwiązanie zapewniłoby na pewno lepsze warunki działania przyszłego ZWZ czy AK. Jak wiadomo, magazynowanie "wrześniowej" broni było w ostatniej fazie walk czystą improwizacją i przyniosło nader ograniczone rezultaty. Podobnie improwizacją była na ogół ewakuacja wojska do Rumunii i na Węgry po 17 września. ¯adna armia polowa WP nie zdołała się przebić przez niemiecki pierścień okrążenia - udało się to tylko nielicznym jednostkom i rozproszonym grupom żołnierzy; jedynie 10. BK (brygada pancerno-motorowa) płk. dypl. Stanisława Maczka po stoczeniu chlubnych walk przeszła jako całość na rozkaz granicę węgierską, by stać się potem zaczynem jednostki polskiej we Francji i pierwszej polskiej dywizji pancernej w Wielkiej Brytanii.

Zabrakło też planu działań, zarówno politycznych, jak i wojskowych, na wypadek interwencji radzieckiej. Decyzje podejmowane przez rząd i Naczelnego Wodza w dniu 17 września były czystą improwizacją. Dowódcy terytorialni (dowódcy okręgów korpusu w Grodnie, Brześciu, Lublinie i Lwowie), którzy pełnili także funkcje dowódców operacyjnych (generałowie: Olszyna-Wilczyński, Kleeberg i Langner), nie otrzymali wyraźnych instrukcji, dlatego ich reakcje na rozwój wydarzeń były różne: od stawiania zdecydowanego oporu jednostkom Armii Czerwonej (głównie jednostki Korpusu Ochrony Pogranicza, drobne oddziały formowane w ośrodkach zapasowych, załoga Grodna itd.) poprzez próby pertraktacji z dowództwami radzieckimi w sprawie przepuszczenia oddziałów polskich do Rumunii (gen. Franciszek Kleeberg) aż po ogłoszenie demobilizacji (gen. Smorawiński). Obrońcom Lwowa, którzy od 12 września stawiali skuteczny opór natarciom niemieckim, Naczelny Wódz nie dał instrukcji, jak się zachować wobec Armii Czerwonej.

Wybierając wariant kapitulacyjny, gen. Władysław Langner podkreślił w odezwie do ludności i żołnierzy, że z armią radziecką "walczyć nam nie kazano". Gdyby chciano poprzez działania zbrojne dokonać demonstracji politycznej w proteście przeciw agresji ze Wschodu, można było nakazać załodze Lwowa, dobrze wyposażonej w broń i amunicję, bronić miasta. Ale równocześnie trzeba zauważyć, że ewakuacja złota polskiego czy skarbów wawelskich była wyczynem dużej klasy, a uratowanie dla dalszych działań podstawowych kadr lotnictwa polskiego zaowocowało w przyszłości.

Trudna i skomplikowana jest prawda o Wrześniu. Z jednej strony, zajaśniały talentem i pięknymi cechami charakteru wybitne jednostki: najwybitniejszy chyba polski dowódca w II wojnie światowej, płk dypl. Stanisław Maczek, dowódca 11. karpackiej DP, płk dypl. Bronisław Prugar-Ketling, dowódca lewobrzeżnej obrony Warszawy, płk dypl. Marian Porwit, dowódca Samodzielnej Grupy Operacyjnej "Polesie", gen. Franciszek Kleeberg, dowódca KOP, gen. Wilhelm Orlik-Rückemann, i wielu innych.

Z drugiej zaś, wypada skonstatować, że trzech dowódców armii: gen. Stefan Dąb-Biernacki, gen. Kazimierz Fabrycy i gen. Juliusz Rómmel, powinno było stanąć przed sądem wojennym za opuszczenie swych wojsk. Można wymienić także kilku dowódców dywizji, którzy porzucili swych żołnierzy, np. dowódca 2. DP, płk Dojan Surówka. Większość jednak biła się do granic możliwości. Poległo pięciu generałów służby czynnej: Józef Kustroń, Franciszek Wład, Stanisław Grzmot-Skotnicki i Mikołaj Bołtuć w walce z Niemcami. Piąty, gen. Józef Olszyna-Wilczyński, został po prostu zamordowany przez radziecką szpicę pancerną w miejscowości Sopoćkinie.

Do Księgi Chwały należy po latach, uwolniwszy sposób myślenia od zacietrzewienia politycznego czy zwykłych zawiści i uprzedzeń, wpisać setki i tysiące nazwisk: od dowódców armii (przede wszystkim gen. Tadeusz Kutrzeba i gen. Antoni Szylling, a także dowódca frontu, gen. Kazimierz Sosnkowski) poprzez oficerów takich jak kpt. Władysław Raginis, obrońca polskich Termopil nad Wizną, aż po szczebel podoficerski i żołnierski. Znaleźć się wśród nich powinien kpr. Franciszek Dziechciarz, który ogniem działka przeciwpancernego zniszczył około 10 czołgów niemieckich, zanim nie został zmiażdżony gąsienicami następnych. Wiele problemów wymaga jeszcze badań, dyskusji, weryfikacji ustaleń szczegółowych. Do obiegu naukowego winno wejść wiele nieznanych jeszcze źródeł, zwłaszcza radzieckich, lecz także brytyjskich i niemieckich.

Jedno jest absolutnie pewne. 1 września 1939 r. rozpoczęła się II wojna światowa, a zdecydowany opór Polski położył kres pokojowym podbojom Hitlera, zadał najeźdźcy wiele strat, zwłaszcza w sprzęcie, uniemożliwiając mu zaatakowanie Francji już jesienią 1939 r., odsłonił niemiecką doktrynę wojenną i przez to stał się zaczynem przyszłego zwycięstwa.

Awatar użytkownika
IPL_Lord Legionista
Posty: 3018
Rejestracja: 06 wrz 2010, 12:00
Lokalizacja: Warszawa
Kontaktowanie:

Postautor: IPL_Lord Legionista » 22 paź 2010, 18:06

jeszcze Bitwa pod Wiedniem i odsiecz Jana 3 Sobieskiego :D:D:

Zumbagi
Posty: 18
Rejestracja: 11 kwie 2011, 12:00

Postautor: Zumbagi » 20 maja 2011, 19:20

Ciekawostka historyczna
A wiecie że, Karol wielki nie lubił dżemu...


Wróć do „Karczma”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 31 gości